fotopodróże
  GŁÓWNA
  HOME  
  GALERIA
  GALLERY  
  VIDEO
  VIDEO  
  PODRÓŻE
    TRAVEL  
  PUBLIKACJE
    PUBLICATIONS  
  O NAS
    ABOUT US  
  NASZ HONKER
    OUR HONKER  
  LINKI
    LINKS  
  KONTAKT
  CONTACT  

Albania AlbaniaAL
Belgia Belgium Belgia BE
Chorwacja Croatia Chorwacja HR
Czarnogóra CzarnogóraMNE
Dania Denmark Dania DK
Estonia Estonia EE
Finlandia Finland Finladnia FI
Francja France Francja FR
Gibraltar Gibraltar GI
Grecja Grece GrecjaGR
Grenlandia Greenland GrenlandiaGL
Gruzja Georgia GruzjaGEO
Hiszpania Spain Hiszpania ES
Irlandia Ireland IrlandiaIRL
Islandia Iceland IslandiaIS
Litwa Lithuania LitwaLT
Łotwa Latvia Łotwa LV
Macedonia MacedoniaMK
Malta MaltaM
Maroko Morocco Maroko MA
Mołdawia Moldova Mołdawia MD
Monako Monaco Monako MC
Niemcy Germany Niemcy DE
Norwegia Norway Norwegia NO
Portugalia Portugal PortugaliaP
Rumunia Romania Rumunia RO
Serbia SerbiaSRB
Słowacja Slovakia SłowacjaSK
Szwecja Sweden Szwecja SE
Turcja Turkey TurcjaTR
Wielka Brytania Great Britain Wlk. Brytania GB
Włochy Italy  Włochy IT
Wyspy Owcze Faroe Islands  Wyspy OwczeFO
2016
SZWECJA / NORWEGIA / FINLANDIA
Sweden / Norway / Finland

Galeria zdjęć - Szwecja / Gallery - Sweden

Galeria zdjęć - Norwegia / Gallery - Norway

Galeria zdjęć - Finlandia / Gallery - Finland

Not avilable in English.

Termin: grudzień 2016r.

Znienacka, niby filip z konopi, wyskoczył kilkudniowy urlop. A ponieważ szkoda było spędzić go w domu, Jacek od razu wyszedł z propozycją - jedziemy zapolować na zorzę polarną. Tym sposobem na samym początku grudnia wsiedliśmy w nasz najmniejszy na świecie kamper i ruszyliśmy na północ.

Dzień 1.
Do Gdańska prowadzi piękna droga, na długim odcinku autostrada. Powinno się dojechać więc szybko i bezboleśnie. Jednak zapobiegawczo wyjeżdżamy z domu o szóstej rano. O dziewiątej utykamy w korku. Stoimy długo, nikt nic nie wie. W końcu zaczynają się pojawiać pierwsze informacje - gdzieś tam przed nami jest jakiś poważny wypadek. No, tego się domyślamy. W końcu po prawie dwóch godzinach doczołgujemy się do otwartej bramy awaryjnej, którą obsługa autostrady wypuszcza wszystkie osobówki, busy i autobusy. Wielkie ciężarówki stoją i wychodzi na to, że będą stać. Nie mamy się za bardzo co cieszyć, bo do następnego wjazdu na autostradę musimy dostac się wąskimi, zakorkowanymi drogami przez wioski i małe miasteczka. Tempo jazdy zdecydowanie spadło. Cieszymy się, że mamy zapas czasu. Głupio by było spóźnić się na prom, który pływa co drugi dzień.
Na promie luz - w końcu to nie wakacyjna pora roku. Jest sporo TIRów i trochę osobówek. Po pokładzie plączą się nieliczni pasażerowie. Możemy sobie przebierać w miejscach do siedzenia, a później do spania (nie braliśmy kabiny).

Dzień 2.
Obudziłam się przed ósmą, do portu zostało jeszcze ponad cztery godziny drogi. Jacek umila sobie czas grając na gitarze, ja czytam zabrane z domu opowiadania.
Przez Sztokholm przejeżdżamy bez problemów, w sensie bez korków. Może dlatego, że jest niedziela, a nie dzień roboczy, to i ruch nieco mniejszy. W każdej stacji radiowej od samego zjazdu z promu grają świąteczne piosenki z całego świata. Mimo że śniegu jak na lekarstwo, to choinki, ozdoby w oknach domów plus ta muzyka już robią świąteczny nastrój.
Tniemy na północ E4 bez zbędnych przystanków. Im jesteśmy dalej, tym więcej bieli się pojawia. W tym na drodze. Sypie.
Padamy przed dziesiątą. Nocujemy na pierwszym napotkanym parkingu.

Dzień 3.
Dochodzi ósma rano, na zewnątrz zaczyna szarzeć. Nowe śpiwory pierwszą noc mają zaliczone na szóstkę - nawet odrobiny chłodu nie czuliśmy.
Monotonia jazdy zostaje zakłócona w okolicy Pitea, gdzie wóz strażacki blokuje drogę i kieruje wszystkich na objazd. Widocznie musiało się coś stać poważniejszego. Objazd nie jest długi, szybko więc wracamy na główną drogę. Tymczasem mamy okazję zobaczyć i poczuć, jak różnią się drogi lokalne od głównej. Są całkiem białe i jest ślisko. Zwykłe ruszenie na skrzyżowaniu pod ledwo wyczuwalne wzniesienie zaczyna być problemem, nawet z oponami zimowymi. Pomaga napęd na cztery koła. Miejscowi nie mają takich problemów - jeżdżą na oponach z kolcami.
Lecimy znów trasą i po lewej, tuż przy drodze dostrzegam łoszę. Zawracamy przy najbliższej okazji, ale zwierz już zdążył odejść gdzieś w głąb zagajnika. I to by było na tyle.
Z jednej strony bardzo by się chciało spotkać królów północnych lasów, ale z drugiej zdajemy sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczne to może być. Dlatego nie rozleniwiam się, jak to często bywa, w trakcie jazdy, ale ze skupieniem obserwuję drogę, pobocza i wypatruję, czy z mroku nie wyjdzie nam tuż przed maskę jakiś czworonóg. Może to dlatego przegapiam nasz zjazd na Kirunę i orientuję się w sytuacji dopiero kawałek przed Haparandą. Nawrotka i musimy nadrobić.
Jedyna korzyść z tej nieoczekiwanej jazdy w niewłaściwym kierunku, to zdjęcia pod choinką, pod którą można podjechać bardzo blisko. Jacek jest wniebowzięty, bo jego ukochane auto wygląda jak zabawka - gwiazdkowy prezent.
Łosie łosiami, te jakoś nigdy nie pchały nam się na drogę, ale za każdym razem renifery potrafiły szwędać się asfaltem, absolutnie nie zważając na jeżdżące drogami samochody. Cały czas więc wypatruję zagrożenia. Nie wiem - mrugnęłam dłużej, na sekundę odwróciłam wzrok i nagle przed maską pojawia się stadko. Na hamowanie już za późno i za ślisko. Jakimś cudem jednak Jacek prześlizguje się między dwoma osobnikami, dosłownie o włos. Ja nawet przez moment jestem pewna, że jednego pogłaskamy samochodem po zadzie. Na szczęście rozmijamy się bez kontaktu i bez dalszych problemów.
Jest godzina osiemnasta, gdy w końcu docieramy na Koło Polarne. Wydawało mi się, że doskonale pamiętałam parking, przy którym stoi stosowna tablica. Jednak poprzednio byliśmy tu latem, teraz jest grudzień, a najkrótszy dzień roku dopiero się zbliża. Tablica okazała się być nieoświetlona, a i przy parkingu jest jedna lampa ledwie. Jeszcze trochę światła pochodzi ze stojącej w pobliżu knajpki, ale za mało, byśmy od razu zaskoczyli, że to tu. Przejechaliśmy. Ale się nie poddajemy i zawracamy, bo postój na Kole jest dla nas obowiązkowy.
Obowiązkowe są też zdjęcia. Ja, jak to ja, lampy błyskowej nie używam, więc radzić sobie musimy w inny sposób. Od czego w końcu są latarnia, reflektory w samochodzie i latarki? I oczywiście statyw z pilotem do aparatu. Efekt jak dla nas w zastanych warunkach jak najbardziej OK.
Przed dziesiątą wieczór (tu już od dawna środek nocy) docieramy do Jukkasjarvi i znajdujemy sobie jakiś kącik na nocleg.

Dzień 4.
Nad ranem zaczęło mi się robić chłodno. Szyby w samochodzie są od środka oblodzone. Zamarzła dokumentnie cała woda w butelce. Tej nocy musiał być konkretny mróz - wedle naszych (później potwierdzonych) szacunków pod minus trzydzieści stopni.
jeszcze przed wyjazdem z domu zastanawialiśmy się nad noclegiem w Lodowym Hotelu. Cena niemała - około tysiąca złotych za noc, ale za to jaka przygoda. Po dzisiejszej nocy przechodzi nam ta zachcianka. Mamy i najwyraźniej będziemy mieć lodowe noclegi co noc, we własnym samochodzie. W śpiworach ciepło, a i tak ostatecznie musimy wyjść z niego na zimno - dokładnie jak w hotelu.
Z własnego śniadania nici - wszystko mamy zmrożone, więc zadowalamy się hot-dogami na stacji benzynowej.
O wpół do dziesiątej stawiamy się w Hotelu Lodowym. Na recepcji dowiadujemy się, że zwiedzanie w języku angielskim zaczyna się w samo południe, o dwunastej. Mamy więc trochę czasu, żeby przespacerować się po terenie. Na termometrze przed głównym budynkiem słupek rtęci wskazuje minus osiemnaście stopni.
Od ulicy zabudowa drewniana - duży budynek recepcji z barem oraz rzędy domków dla gości. Dopiero za nimi, od strony rzeki, za gigantycznym śnieżnym murem znajdujemy lodową część hotelu. A dokładniej dwie części - całoroczna jest zamknięta i musimy poczekać na naszą kolej, żeby wejść z grupą. Druga - sezonowa jest jeszcze w budowie. Świetnie. Popatrzymy sobie, jak powstaje taki hotel.
Główna konstrukcja w zasadzie stoi. Teraz wstawiane są bramy, drzwi, lodowe ścianki. I "urządzane" są poszczególne pokoje.
Podstawowym budulcem dla konstrukcji hotelu jest snice - czyli odpowiednio nawodniony śnieg (z ang. snow + ice). Taką mieszanką oblepia się stalowe formy, a po pewnym czasie, gdy wszystko jak należy zamarznie i się zestali, formy się wysuwa. I pozostaje cała reszta. Do budowy części ścianek, czy ozdób w pokojach używany jest lód z pobliskiej rzeki. Bloczki wycina się w marcu - kwietniu, gdy warstwa lodu jest najgrubsza. Część lodu wykorzystuje się do produkcji szklanek i kieliszków (do części całorocznej, do należącego do Hotelu Lodowego Baru w Sztokholmie i na sprzedaż), reszta zostaje przechowana do listopada, grudnia, gdy rusza budowa sezonowej części hotelu.
Co roku organizowany jest konkurs na najciekawsze projekty. Jury (właściciele) wybierają zwycięzców, którzy w grudniu zjeżdżają się z całego świata do Jukkasjarvi i wykończają swoje pokoje zgodnie z projektami.
Plączemy się i oglądamy wszystko, co tylko uda nam się zobaczyć. W jednym z pokoi, gdzie z rzutnika na ścianę wyświetlony jest obraz, pracuje dwóch Polaków - to ich pokój. Według tego rysunku będą rzeźbić ścianę. W innym pokoju jakiś Azjata (tylko się pozdrowiliśmy, nie rozmawiamy) tworzy przestrzenną ozdobę z lodu. W końcu ktoś nas grzecznie, ale stanowczo wygania - ostatecznie jest to plac budowy i ze względu na nasze bezpieczeństwo nie powinno nas tu być.
Czasu do rozpoczęcia zwiedzania nie pozostało już dużo, więc robimy tylko kilka kroków w stronę rzeki i z daleka podziwiamy krajobraz, przez który przemykają sanie z psimi zaprzęgami i skutery śnieżne. Słońce właśnie znika za horyzontem, barwiąc niebo na czerwono. Zachody potrafią być piękne nie tylko nad wodą. Do tego dochodzi dwunasta, więc tym bardziej przeżycie jest dla nas nowe.
Z przewodniczką, Mają, spotykamy się pod recepcją. Wesoła i wygadana dziewczyna. Przez chwilę stoimy na dwudziestostopniowym mrozie, wysłuchując historii powstania Lodowego Hotelu, aż w końcu Maja stwierdza, że wejdziemy się rozgrzać do wnętrza całorocznej, udostępnionej do zwiedzania części hotelu. Tam panuje stała temperatura minus pięć stopni. Po przekroczeniu wrót już w holu czuć różnicę - faktycznie robi nam się wszystkim cieplej. Na chwilę zatrzymujemy się przy barze, gdzie Maja kontynuuje opowieść. Za kolejne drzwi wpuszcza nas samych. Wzdłuż korytarza ciągną się pokoje gościnne, które możemy i wręcz musimy zwiedzać sami. Są one malutkie i nie da rady oglądać ich grupowo. Nasza czeredka rozsypuje się i staramy się sobie wzajemnie nie przeszkadzać.
Każdy pokój jest opisany tabliczką z nazwą i nazwiskami artystów, którzy je zaprojektowali i stworzyli. Każdy ma swój klimat i unikatowy wygląd. Poza zwykłymi pokojami, jest jeden apartament. Oczywiście odpowiednio większy, do tego przedzielony lodową, pięknie zdobioną ścianą na dwie części - sypialnię i salonik. Salonik ma lodowy stolik i ławy, pokryte skórami z reniferów, żeby dało się usiąść i wypełniony jest lodowymi (jakżeby inaczej) kolumnami.
Łazimy sobie od pokoju do pokoju, podziwiając i robiąc zdjęcia. W końcu wychodzimy i idziemy na spacer przez wioskę. Słońce już wprawdzie zaszło, ale wciąż jeszcze jest odrobina światła, chcemy to wykorzystać, na obiad przecież jeszcze zdążymy.
Okazuje się, że nie my jedni wpadliśmy na ten pomysł, bo spotykamy po drodze znane ze zwiedzania hotelu twarze. Dochodzimy do końca drogi, gdzie stoi drewniany kościółek. Tuż obok jest muzeum Saami, ale mając na uwadze godziny otwarcia restauracji, w której mamy już wykupiony obiad, nie wchodzimy na teren skansenu. Tyle, że na chwilę siadamy przy ognisku. Po chwili wracamy. Do restauracji docieramy około czternastej - jest już całkiem ciemno.
Rozgrzani, najedzeni musimy podjąć decyzję - co dalej. Postanawiamy trzymać się pierwotnego planu i ruszamy do Abisko. Bardzo się nie spieszymy, bo czasu mamy aż nadto, według zegarka ledwie popołudnie, a wcale nie jest tak daleko.
Im jednak bliżej, tym mniej nam się to wszystko podoba. Niebo jest zachmurzone, a w Abisko zamieć śnieżna. I żadna stacja Aurora nie pomoże przy takiej pogodzie. Stajemy na pierwszym lepszym parkingu w mieście i odpalamy laptopa. Strona startowa to norweska prognoza pogody. Przeglądamy regionami, gdzie jest jakakolwiek szansa na rozpogodzenie i chociaż częściowo czyste niebo. Początkowo chcemy jechać na wybrzeże, w okolice Narviku, ale prognoza jest fatalna. Zawracamy więc w stronę Finlandii.
Śmiałam się kiedyś z koleżanki, która kilka lat temu wybrała się na polowanie na zorzę na Islandię. Opowiadała, że wraz z mężem śledzili na bieżąco prognozy pogody i jeździli wieczorami po 200 kilometrów tam i nazad, żeby złapać kawałek czystego nieba. Izo - przepraszam, że się śmiałam, teraz my robimy dokładnie to samo.
Gdy mijamy Kirunę naszą uwagę przyciąga rzęsiście oświetlony stok. I tak nie mamy nic lepszego do roboty, więc zjeżdżamy z drogi. Jacek idzie popytać o wypożyczenie nart, a ja sobie ogladam szusujące całe rodziny. Ceny są normalne, do przyjęcia, ale Jacek jednak się nie decyduje - pozostała już tylko godzina z małym haczykiem do zamknięcia, więc stwierdza, że nie zdążyłby się nacieszyć. Jedziemy dalej polować na Aurorę.
Docieramy do Ovre Soppero - w ciemności wioska wygląd na dwa domy na krzyż. Mały postój na samoobsługowej stacji paliw i jedziemy dalej, bo ciemno, głucho, nie ma się gdzie zatrzymać.
Kulamy się więc przed siebie powoli. I w dali, gdzieś przed nami, w niewielkich dziurach między chmurami, Jacek wypatruje zieloną poświatę. Nasza pierwsza, bardzo nieśmiała zorza! Nie jest to coś, czego się spodziewaliśmy, ale to tylko zaostrza nasz apetyt.

Dzień 5.
Po pobudce w okolicach godziny ósmej, wciąż po ciemku, jedziemy w kierunku Finlandii. Postój robimy w Karesuando, tuż przy granicznym moście. W informacji turystycznej podpytujemy o kilka rzeczy, po czym siadamy przy laptopie, z kubkami gorącej czekolady w dłoniach. Sprawdzamy prognozy - zorzowe i pogodowe. W tym czasie wschodzi słońce i na zewnątrz się przejaśnia.
Niedaleko stoi kościół z1905 roku. Nie mając nic lepszego do roboty, zaglądamy do niego. Akurat odbywa się (a właściwie kończy) próba dziecięcego chóru. Wprawdzie szwedzkiego nie znamy, ale rozpoznajemy, że akurat śpiewają piosenkę o św. Łucji. Żywe tony, liczne głosy składające się w prawdziwą ucztę dla uszu i ducha. Aż miło posłuchać.
Dzieci szybko się zbierają i wychodzą, a akompaniująca im gitarzystka zbiera kartki (domyślam się, że z tekstami i nutami). A już widzę, jak Jacka świerzbią ręce, żeby wziąć w nie gitarę. Nie tracąc czasu, pyta grzecznie, czy może sobie zagrać.
- Oczywiście, widzę, że umiesz grać, więc graj - odpowiada kobieta, czym mnie zaskakuje. Skąd wie, że Jacek umie grać? Jasnowidzka?
Na koniec jeszcze rozmawiamy z nią o różnych rzeczach. W tym o zorzy. Przyznajemy, że widzieliśmy z daleka poświatę i chcemy więcej. Ona za to mówi, że skoro widzieliśmy zorzę, to znaczy, że tak naprawdę widzieliśmy Mikołaja pędzącego przez niebo swoimi saniami. Różne wierzenia słyszeliśmy i czytaliśmy o zorzy, ale o Mikołaju dopiero teraz po raz pierwszy.
Przejeżdżamy na drugą stronę rzeki Muonio i już jesteśmy w Finlandii.
Renifery, wredne typy, oczywiście urzędują na drogach lub przeskakują przez nią tuż przed maską. Tym razem trafiamy na nie za dnia, więc nie jest tak źle. Przynajmniej widać je z daleka.
Z daleka też wypatrujemy przy drodze farmę. Całe stado spaceruje sobie za ogrodzeniem. Zjeżdżamy z drogi, żeby chociaż przez płot zrobić kilka zdjęć renów w zimowej szacie, bo przecież tym na drogach się nie da. Ledwie się zatrzyma samochód i próbuje otworzyć drzwi, to wtedy uciekają.
Po chwili zatrzymuje się przy nas jakiś Fin na skuterze. Kilka słów wymienionych z Jackiem i wołają mnie, że otwierają bramę i możemy sobie wejść do zagrody i pogłaskać renifera. Chłopak łapie w dłoń linkę, zwisającą z uprzęży. Ren, grzecznie stoi obok nas i trzymany, nie próbuje uciekać.
- A możemy sobie zrobić zdjęcie z reniferem i naszym samochodem? - Jacek jak zawsze ma genialnie szalony pomysł.
- Jasne - odpowiada Fin i wciska mi w dłoń linkę. - Wyprowadźcie go sobie, ja zamknę bramę, żeby inne nie uciekły.
Przyznaję, że mój własny pies mało kiedy tak grzecznie wychodził na spacer na smyczy. Rogacz wprawdzie jest pierwszy w wyjściu, ale nie ciągnie i nie szarpie. Ustawiam się przy subaru i bez najmniejszego problemu obracam rena przodem w stronę Jacka, który już stoi kilka kroków od nas z aparatem. Wprawdzie zwierz zainteresowany jest samochodem i placem, ale nie mam żadnego problemu z opanowaniem go.
Sesja skończona, pora wracać do zagrody. I tu już napotykam niewielki opór. Nie dziwię się, też nie chciałabym być zamknięta cały czas. Jednak nie muszę się siłować, bo ostatecznie renifer wchodzi za mną za bramę.
W tym czasie Jacek nie próżnuje. Już zdążył się ugadać z Finem i siedzi na siodełku skutera. Ponieważ to jego pierwsza jazda takim pojazdem w życiu, robi tylko małe kółko wokół parkingu, mając za plecami właściciela skutera. Po tym okrążeniu zamieniają się miejscami i Fin pokazuje na co stać śnieżnego ścigacza. Wyjeżdżają na zaśnieżone pole.
Żegnamy się w końcu serdecznie i rozjeżdżamy - Fin gdzieś tam, może do domu, my do Hetta. W miasteczku zatrzymujemy się na chwilę przy hodowli husky, gdzie także organizowane są wycieczki psimi zaprzęgami. Chcemy się zorientować w sytuacji, bo fajnie by było też i taką przygodę przeżyć, skoro już tu jesteśmy. I nawet nie odstrasza nas cena - najtańsza przejażdżka to ponad 80 EUR od osoby. Gorzej jest z czasem. Dla nas priorytetem jest Aurora, więc w pogoni za nią nie możemy się jednoznacznie określić, że będziemy tu ponownie następnego dnia o określonej porze. A nie da się zorganizować śnieżnego safari od ręki. Właściciele psów tłumaczą nam, że muszą ustalić wszystko minimum dzień wcześniej, żeby odpowiednio danego dnia przygotować psy, w tym nakarmić o stosownej porze, która uzależniona jest od godziny wyjazdu. Ugadujemy się na telefon wieczorem - jeśli będziemy wiedzieć, że jutro rano będziemy znów w Hetta, to zadzwonimy z rezerwacją. Jeśli nie, to nie.
W Hetta skręcamy na Norwegię. W okolicach Kautokeino budzą się wspomnienia. Już kiedyś, lata temu, jechaliśmy tą trasą. Wtedy zjechaliśmy z trasy i zwiedzaliśmy skansen. Teraz jest już ciemno, muzeum pewnie zamknięte, więc nawet się nie zatrzymujemy.
Do Masi (Máze) docieramy bez problemu. Mamy nadzieję na mały przystanek w wiosce, na jakąś knajpkę, małą przekąskę. Cieszy nas fakt, że niebo nad głowami mamy czyste, pięknie gwiaździste. Już zacieramy ręce na nocny spektakl.
W wiosce nie znajdujemy jednak żadnej knajpki. Za to Jacek realizuje swoje marzenie. I przy okazji po raz kolejny okazuje się, że z marzeniami trzeba ostrożnie, bo jednak mogą się spełnić, aczkolwiek niekoniecznie tak, jakby się chciało. Marzyło mu się zdjęcie subaru w zaspie. Los postanowił dopomóc. I ściągnął samochód do rowu, gdzie utknął w zaspie, lekko położony na prawy bok. Żeby wysiąść, musiałam przesiąść się na miejsce kierowcy, bo swoich drzwi nie byłam w stanie otworzyć. I tym razem nie pomógł nawet napęd na cztery koła. Śnieg nie chciał nas wypuścić. Trzeba było prosić o pomoc. Na szczęście mieszkaniec najbliższego domu jej nam nie odmówił i po chwili wyciągnął nas z powrotem na drogę.
Wciąż jest wcześnie i nie ma co robić. Decydujemy się więc pojechać do Alta, przynajmniej na razie, a potem zobaczymy, co dalej.
W świetle reflektorów samochodu z ciemności wyłaniają się zbocza kanionu, którym jedziemy. Pamiętam, latem było tu pięknie. Jak jest teraz, zimą? Chwilowo nie mamy się o tym jak przekonać.
Do Alta docieramy około siedemnastej. Teoretycznie na zorzę jest jeszcze za wcześnie. Korzystamy z okazji i idziemy na mały spacer po centrum. Ostatecznie lądujemy w centrum handlowym. Korzystam z okazji i robię zakupy - głównie kiełbasy dla Mamy - z renifera, łosia, wieloryba. Ona je bardzo lubi.
Wciąż nie możemy się zdecydować, co dalej. Jacka bardzo ciągnie na Nordkapp - jesteśmy już tak blisko. W sumie - co nam szkodzi podciągnąć jeszcze kawałek na północ. Jedziemy.
Pogoda jednak ma inne zdanie i im dalej, tym pochmurniej. Z małym żalem decydujemy się zawrócić. Jesteśmy ponownie blisko Alta, gdy z prawej, ponad wodami zatoki przelewa się po niebie zielony strumień. Zatrzymujemy się na pierwszym z brzegu parkingu. Warunki nie są optymalne, przejeżdżające samochody świecą reflektorami, światła miasta też nie pomagają. Szybko przypominam sobie porady na temat fotografowania zorzy, usiłuję jednocześnie rozstawić statyw, nastawić aparat i dla pewności przeczytać ściągę. A nad nami kosmiczny spektakl trwa już w najlepsze. Blask przelewa się nad głowami, mieni odcieniami zieleni, pobłyskuje fioletem i błękitem. Mamy wrażenie, że zorza tańczy tuż nad nami, że wystarczy unieść wysoko ręce i uda się je zanurzyć w płonącym kolorami strumieniu.
Spektakl kończy się wraz z przybyciem chmur, za którymi znika, niby za kurtyną. Podekscytowani, ale też i zmęczeni jedziemy z powrotem w kierunku Kautokeino. Gdzieś niedaleko (tak mi się przynajmniej wydaje), widziałam fajny parking nad rzeką.

Dzień 6.
Dziś lenistwo pełną parą. Długo wylegujemy się w śpiworach, oglądamy wczorajsze zdjęcia na laptopie. Zauważam, że poradnik coś nie do końca chyba miał rację, bo zdjęcia nie są takie, jakie bym sobie wymarzyła. Postanawiam sobie, że przy kolejnej okazji posłucham swojej intuicji i będę robić zdjęcia wedle własnego uznania.
Wyskrobujemy w zaszronionej szybie "okienko", przez które wyglądamy na zewnątrz. W zasięgu wzroku pojawia się elegancki, nie zasypany śniegiem (bo zadaszony) stolik z ławeczkami. Zaserwujemy sobie dziś ciepłe śniadanie na świeżym powietrzu.
Ja się rozkładam z kuchenką i garnkami, Jacek wyciąga gitarę. I już po chwili lodowate, zimowe powietrze niesie dźwięki strun i donośny śpiew. Po jednej piosence Jacek musi zrobić przerwę i rozgrzać zamarznięte palce. Śmieję się, że jeszcze je sobie odmrożone poucina na strunach.
Niby już wstał dzień, ale słońca ani widu - całe niebo zasnute jest grubą powłoką szarych chmur. W jeździe to nie przeszkadza, ale zdjęcia muszę robić jak o zmierzchu. Takie uroki zimowej północy.
Po piekielnie długim pikniku ruszamy w drogę. Wracamy wąwozem, tym razem jest na tyle światła, że możemy podziwiać przyprószone białym puchem skalne ściany. Z daleka też dostrzegamy pozamarzane wodospady. Nie mogę sobie odpuścić takiego widoku i zatrzymujemy się przy kilku, bo każdy jest inny. I to nie tylko ze względu na samą formę, ale i kolory.
Gdy krajobraz się powoli wypłaszcza, zaczyna się już robić za ciemno na zdjęcia, więc już się nie zatrzymujemy w każdym możliwym miejscu. I do Katokeino znów docieramy w pełnych ciemnościach. Tym razem robimy przystanek, żeby zrobić małe zakupy. Przy okazji spotykamy starszą panią w bogato zdobionym, kolorowym stroju Saami. Nie jest to w tej okolicy nic nadzwyczajnego, ale zawsze z przyjemnością na takie osoby patrzymy.
Wyjeżdżamy kawałek za miasto, kierując się ponownie do Finlandii, gdy znów nas zatrzymuje zorza. Na szczęście w Skandynawii jest olbrzymia ilość przydrożnych parkingów i nie ma problemu, żeby się bezpiecznie zatrzymać. Jest wcześnie, bo ledwie siedemnasta, ale spektakl się już rozpoczął.
Jest podobnie jak wczoraj. Jacek podziwia, ja podziwiam, robiąc zdjęcia. I Jackowi przypomina się, że miał zagrać i zaśpiewać dla zorzy. Tylko w tym celu zabrał z domu gitarę. Wyciąga instrument i stołeczek i, nie zważając na mróz, ściąga rękawiczki i gra.
Fala wirującego światła przeminęła i odeszła. Gdzieś na horyzoncie jeszcze tli się zielona poświata. Za to księżyc powoli robi się większy i świeci coraz jaśniej. Odbite od śniegu światło rozjaśnia krajobraz. Kieruję więc obiektyw na tundrę. A co, nocne krajobrazy też są piękne i warte uwiecznienia.
Znów w dalszą drogę wygoniły nas chmury, które zasłoniły większość nieba i księżyc. Jest jeszcze wcześnie, więc odpalamy sprzęt i przeglądamy prognozy - gdzie jeszcze dziś znajdziemy czysty skrawek nieba. Wedle programu nieco w głębi Finlandii. Jedziemy.
Tuż za granicą zatrzymujemy się na tankowanie. Stacja przy jakimś domu, ale samoobsługowa. W zasięgu wzroku nieoświetlone zabudowania. Ja nawet nie wysiadam. I to błąd z mojej strony, bo za plecami już czai się kolejna fala światła. Odstawiamy tylko samochód spod dystrybutora i znów w ruch idzie aparat. Chyba Aurorze spodobało się Jacka wcześniejsze granie, bo pokaz jest jeszcze piękniejszy i bardziej kolorowy, niż poprzednio. Nie ma jednego strumienia, bo zielono-biało-fioletowe wstęgi rozczepiają się, wiją i ponownie schodzą. Nie wiem, w którą stronę mam odwrócić głowę, bo całe niebo błyszczy i wykręca piruety.
Wreszcie na zdjęciach uchwyciłam fiolet, który przecież tak szybko przemyka i przemija.

Dzień 7.
Tym razem pobudka bardzo wcześnie, bo przed siódmą rano - to prawie jak w środku nocy. Decyzja zapadła - jedziemy do Rovaniemi. Zachciało mi się wioski Mikołaja w zimowej oprawie.
Wstaje piękny, słoneczny dzień. Wprawdzie w tym klimacie "słoneczny" ma specyficzne znaczenie, ale grunt, że niebo jest czyste. I prognozy zapowiadają takie też na wieczór. Po drodze nie możemy sobie odmówić kilku małych przystanków na zdjęcia.
Przed południem docieramy do wioski, która od naszego ostatniego pobytu się nieco rozrosła. Mały spacer kończymy w knajpce, bo w brzuchach już burczy.
W gmaszysku stanowiącym siedzibę Świętego kolejka do zdjęcia z nim jak z Ziemi do Marsa. Piękne elfki zachęcają nas do poczekania, ale chyba jednak już troszkę wyrośliśmy z takich atrakcji. I absolutnie nie chce nam się czekać nie wiadomo jak długo. Idziemy na pocztę. Będziemy wysyłać kartki od Mikołaja. Ciekawe, które z dzieci nas rozszyfruje, a które da się nabrać.
Wszędzie jest olbrzymi ruch, ludzi istne tłumy. Większość jak my wypisuje kartki na miejscu. Nic dziwnego - nie można ich wrzucić do dowolnej skrzynki na listy, bo tylko tu dostaną przy wysyłce specjalną pieczątkę. A miejsca do wypisywania jest mniej niż zazwyczaj, bo pół jednego stołu okupują elfy, segregujące tony listów, które przyszły do Mikołaja z całego świata.
A komercja jeszcze większa niż te kilka lat temu. Wtedy przynajmniej na sklepowych półkach pełno było klimatycznych ozdób i bibelotów ręcznej roboty, prostych, ale ujmujących. Teraz gros pamiątek stanowi chińszczyzna, a co najmniej połowa zabawek pochodzi z disneyowskich filmów. Gdzie się podział tamten dawny klimat? Wiem jedno - my już tu nie wrócimy.
Po wyjściu z poczty jeszcze raz robimy obchód okolicy, bo ściemniło się i teraz prym wiedzie kolorowa iluminacja. Sceneria jest zupełnie inna niż za dnia, bardziej świąteczna, bajkowa.
Uciekamy z Rovaniemi. Główny powód to taki, że znów się zachmurzyło. Nie widać ani skrawka czystego nieba. Znów musimy zrobić wyścig z chmurami. Czas nas zaczyna ponaglać, więc ruszamy na południe, w kierunku Tornio. Główna droga jednak nie jest tym, co nas zadowala, więc przy nadarzającej się okazji zjeżdżamy na zachód. Zniknęły miasta i osady, zniknęły przydrożne lampy. Znów jest po prostu ciemno i coraz częściej widzimy gwiazdy.
Pierwsza zorza łapie nas gdzieś po drodze. Zjeżdżamy na parking. Znów wysiadam, rozkładam statyw i robiąc kolejne zdjęcia, rozkoszuję się spektaklem. Nie ma znaczenia mróz, w zasadzie to nawet go nie czuję. Mam czym innym zajęte myśli.
Okazuje się, że kilka kroków od parkingu jest mostek i kawałek otwartej przestrzeni bez wysokich drzew. Gdzieś niedaleko stoi dom, a w oknie świeci się światło. Sceneria wyśmienita.
Po wszystkim czuję, że mi jednak się zrobiło chłodno i z ulgą wsiadam do samochodu. Jedziemy dalej. Nie tak całkiem daleko dalej, bo nawet nie zdołaliśmy dojechać do brzegów Torne, gdy Jacek znów zatrzymuje się przy drodze. Widzę przez okno nadchodzącą kolejną zieloną wstęgę. I myślę sobie, że mam już dużo zdjęć. Że na zewnątrz jest zimno. Że jestem już zmęczona. I że sobie tym razem tylko popatrzę z ciepłego wnętrza. Aha, nic z tego. Po chwili wyskakuję, usiłując jednocześnie założyć i zapiąć kurtkę, rozłożyć statyw, włączyć aparat. I znów nie wiem w co celować, bo całe niebo zostaje zalane wirującym światłem.

Dzień 8.
Torne jest prawie cała zamarznięta. Niesamowity widok - biała, gładka wstęga, wijąca się między ośnieżonymi krzewami i drzewami wyznaczającymi linię brzegu. Miejscami tylko szumiący nurt pozbawiony lodowego kubraczka. Przypomniało nam się Kukkolankoski. Ciekawe jak wygląda zimą? Miejsce to mamy po drodze, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by się w nim na chwilę zatrzymać.
Pomostów oczywiście nie ma - zostały rozebrane na zimę. Kawiarnia zamknięta. Tak samo jak warsztaty i chaty rybaków. Nie przeszkadza nam to, brnąc w śniegu po kolana, zejść na rzekę. Jej brzegi skute są lodem, ale pośrodku nurtu, na progach, gdzie bura woda przelewa się i kipi, nie dała rady zamarznąć. Ze śniadaniem postanowiliśmy zaczekać, ale dłużej już nie ma na co. Rozkładamy się na ławkach wiaty z ogniskiem. Nie ma szans go na szybko rozpalić, mokre od śniegu kawałki drewna nie chcą się zająć ogniem. Jacek chwilę walczy, ale w końcu się poddaje. Po posiłku zbieramy się do dalszej drogi.
W innej części miejscowości, nieco poniżej kipieli, wypatrujemy czynną kawiarnię. Zatrzymujemy się na gorącą czekoladę. Siedzimy, gawędząc z prowadzącą lokal kobietą i jednocześnie zerkamy przez okna na rzekę. Tu już spokojne wody całe są pokryte warstwą lodu. Jacek wypatruje pośrodku rzeki jakiegoś człowieka. Właścicielka kawiarni mówi nam, że to tutejszy, starszy pan, po osiemdziesiątce, który codziennie wychodzi łowić ryby. Jacek prawie wybiega. Ja spokojnie za nim. Koniecznie musi pogadać sobie z rybakiem i może nawet połowić z nim. On leci przed siebie, jak po ścieżce, ale ja mam chwile zawahania, gdy lód trzeszczy mi pod nogami. Gdy powoli i z obawą podchodzę bliżej, Fin uspokaja, że to trzeszczenie to nic. W sumie nie wiem, jak go rozumiem, bo okazuje się, że Vilho (tak się przedstawił) w zasadzie nie mówi po angielsku. Zna dwa, może trzy słowa. Cała rozmowa więc odbywa się głównie na migi.
Z dzisiejszym połowem Vilho idzie w kierunku domu. I macha na nas, żebyśmy szli za nim. Po drodze coś nam jeszcze pokazuje. Odciski drobnych łap na śniegu, wyciągniętą na brzeg pułapkę na węgorze. Wchodzimy na podwórko. Vilho otwiera drzwi jakiejś szopy - okazuje się, że to tradycyjna sauna. Wnętrze jest ciemne, okopcone. W oczach Jacka widzę, że już by napalił ogień i się rozebrał. Jednak idziemy dalej - wchodzimy do domu. Gospodyni, Aila, wyglądała w pierwszej chwili na zaskoczoną niespodziewanymi gośćmi, ale szybko się o nas zatroszczyła. Już po chwili na stole stanęły szklaneczki z aromatycznym, gorącym glöggi - wersja bezalkoholowa, bo my zaraz wsiadamy ponownie do samochodu. Do tego ciasteczka korzenne. Wszystko ręcznej roboty Aili. Gospodarz przyniósł też album i pokazywał nam zdjęcia - swoje, syna z rodziną, domu i ogrodu w różnych porach roku. A ten latem tonie w kwiatach, głównie różach. Vilho chwalił się dyplomami za - o ile udało nam się zrozumieć - najpiękniejszy ogród, który także jest dziełem jego żony.
My odwdzięczyliśmy się pokazaniem na tablecie na naszej stronie zdjęć z poprzedniej wizyty w Finlandii. Oboje cieszyli się, widząc na naszych fotografiach miejsca ze swojej okolicy.
Na pożegnanie Vilho kładzie przed nami księgę gości. Z czymś takim spotykałam się do tej pory jedynie w atrakcjach turystycznych, czy na szczytach norweskich gór. Wpisujemy się podwójnie - po polsku i po angielsku. Zdajemy sobie sprawę, że Vilho dowie się, co napisaliśmy dopiero, gdy odwiedzi go znający angielski syn.
Po takich spotkaniach zawsze zastanawiam się, jak bez kompletnej znajomości języka, potrafimy się porozumieć i dogadywać z ludźmi. Niby każdy mówi po swojemu, a jednak jakoś potem wiem, o czym rozmawialiśmy. Mimo wielu takich spotkań wciąż pozostaje to dla mnie niesamowitą tajemnicą.
W Tornio robimy mały przystanek na wieczorną fotkę z zimowym krajobrazem w świetle księżyca. Wciąż jednak jest jeszcze odrobina światła, co skwapliwie wykorzystujemy.

Dzień 9.
W niedzielny poranek droga jest puściutka. Tylko raz w pewnym momencie napotykamy stadko reniferów. Są na drugim pasie, oddzielonym od nas niewielką barierką. Dzięki temu możemy czuć się bezpiecznie.
Szkoda nam, jak zawsze, wracać i gnać prosto do promu. Zwłaszcza że mamy jeszcze maleńki zapas czasu. Gdy tylko się przejaśnia, zjeżdżamy na pierwszą napotkaną plażę. Tu witamy wschód słońca, w promieniach którego morze paruje bardzo wyraźnie. Śniegu prawie nie ma, za to buty stukają na zmrożonym piasku niczym na betonie.
Po małym spacerze jedziemy dalej, aż dostrzegamy zjazd do wejścia Parku Narodowego Skuleskogen. Początek szlaku prowadzi drewnianą kładką między drzewami. Idzie się dobrze, chociaż zmrożone i oszronione deski skrzypią i trzeszczą pod nogami. Po śniegu prawie nie ma śladu, ale po wyjściu z lasu na skalisty szczyt musimy iść ostrożnie, bo wszystko pokryte jest lodem.
Nie pchamy się daleko, zdajemy sobie sprawę, że nie zdążymy przejść co najmniej kilkukilometrowej pętli, więc po chwili napawania się widokami zawracamy. Za to zamierzamy zajrzeć do Parku z innej strony i przespacerować się szlakiem idącym wzdłuż morskiego brzegu.
Dojeżdżamy tam bez problemu, ale też już bez słońca, które zaczęło chować się za wzniesieniem. Jednak tym się nie zrażamy i ponownie ruszamy na spacer - to i tak jest lepsze niż siedzenie w samochodzie, albo łażenie po mieście. A w dalszą drogę ruszamy już po zachodzie słońca.
Przejeżdżamy jeszcze tylko przez Sztokholm i na dziś dość jazdy.

Dzień 10.
Wciąż szkoda nam wracać. Słońce świeci od rana, dni na południu są też wyraźnie dłuższe. Postanawiamy więc w pewnym momencie zjechać z głównej drogi. Do promu mamy jeszcze dużo czasu i zdążymy zajrzeć tu i ówdzie.
Dojeżdżamy do Dalarö i idziemy na mały spacer na plażę. I na bezludną, skalną wysepkę. Prowadzi na nią drewniany pomost, który oszroniony, pobielony śniegiem, trzeszczy i trzaska od mrozu.
Ponieważ nie potrafimy za długo usiedzieć w jednym miejscu, ruszamy do G?lö, gdzie znów spacerujemy po zasypanej śniegiem plaży, po której - sądząc po tropach - przed nami chodziły tylko sarny.
I tak nam schodzi pół dnia i w końcu doczłapujemy do Nyneshamn. Wciąż mamy jeszcze trochę czasu. Ruszamy więc na ostatnie zakupy, a potem na obiad i ostatni spacer. Po drugiej stronie miejscowości jest piękny park, którego poplątane ścieżki prowadzą do mikro-zatoczek i uroczych zakątków. Idziemy sobie jak popadnie, czego efektem jest to, że zrobiło się ciemno, a my się zgubiliśmy. Światło księżyca ledwie przebija się przez wprawdzie pozbawione liści, ale gęste korony drzew, a my w tym nieco upiornym blasku usiłujemy odnaleźć drogę powrotną na parking. Na szczęście sztuka ta udaje nam się i zdążamy na nasz rejs.
Tym razem prom jest pełny. Wokół słychać głównie polską mowę. Niestety, najczęściej głośną i pełną przekleństw. To robotnicy zjeżdżają na Święta do Polski.

Dzień 11.
Nie wyspałam się. Do późna imprezowanie i głośne rozmowy. I taka pobudka dość wcześnie. Żeby się nie nudzić siadam nad laptopem i przeglądam zdjęcia. Przynajmniej zrobię sobie wstępną selekcję.
W końcu dobijamy do portu w Gdańsku. Zanim opuściliśmy terminal, stwierdziliśmy, że skoro już tu jesteśmy, to warto zajrzeć na Westerplatte. Dzień jeszcze młody, nic nas nie goni. I jako jedyny samochód zamiast w kierunku miasta jedziemy na cypel. A później do domu...


Kontakt: aleksandra.cebo@wp.pl, jpielgrzym@wp.pl

POLECANE STRONY
     Agencja ubezpieczeniowa www.jpielgrzym.pl        

Copyrigth © Aleksandra Cebo