Tam między innymi byliśmy:
Termin: sierpień 2002r.
Ze względów towarzysko-familijnych na dalekim zachodzie Niemiec nam ta podróż
wypadła. Kraj niewielki, bardzo cywilizowany i mało egzotyczny, więc szybko nam
w nim czas zleciał. A że po drodze znalazł nam się Luksemburg, nie omieszkaliśmy
do niego wstąpić.
Dzień 1.
Pierwszą miejscowością po przekroczeniu (umownej) granicy niemieckiej było
Remich. Zatrzymaliśmy się tam dosłownie ma moment, na mały spacer po tym
sympatycznym miasteczku.
Objeżdżajać ten mały kraik wstąpiliśmy do kilku miejscowości: Dudelange, Kyle,
Esch sur Alzette i Shifflange. Szczerze mówiąc, nieco nas one rozczarowały, to
co tam zastaliśmy sporo rozmijało się z informacjami (oficialnymi) otrzymanymi z
informacji turystycznej.
Dzień 2.
Rano znaleźliśmy się w Petange, gdzie wybraliśmy się na spacer do byłych
kamieniołomw rudy żelaza, gdzie ziemia jest czerwona, a dokoła zielenią się
lasy.
Po zielonej trawie biegał za stadem owiec zziajany pies i równie zziajany
chłopak - pasterz. Zamieniliśmy raptem kilka słów, bo chłopak musiał pilnować
stada.
Jeszcze przed południem znaleźliśmy się w mieście Luksemburg (skorzystaliśmy z
Park & Ride). W centrum wyruszyliśmy na spacer przez miasto. Mijaliśmy ciekawe
placyki i uliczki, tłumy ludzi - turystów i elegancko ubraych miejscowych (chyba
mieli przerwę na lunch). Zawędrowaliśmy tak do Pałacu Książęcego, pobawiliśmy
się przy ścianie ze szklanych kul wypełnionych wodą (cudnie się w nich wszystko
odbijało). Spacerowaliśmy wzdłuż murów podziwiajac widoki - leżącą w dolinie
część maista. Tak dotarliśmy do Boch Castelments.
Do centrum wracaliśmy tym razem doliną, wzdłuż rzeki (osobiście nazwałabym to
strumyczkiem, jednym krokiem można było przejść na drugi brzeg rzeki).
Pod wieczór wyruszliśmy z Luksemburga do luksemburskiej krainy jezior.
Dzień 3.
Rano postanowiliśmy skorzystac z pogody i wykąpać się w jeziorze. Woda była
zmina, ale bardzo przyjemna. Gdy już obeschliśmy postanowiliśmy już nie
zatrzymywać się więcej w Luksemburgu, tylko jechać prościutko do
Belgii.
Pierwszym naszym przystankiem w tym kraju były groty Han sur Lesse. Z wielkim
trudem udało nam się znaleźć miejsce do zaparkowania. Miejscowość przypominająca
wioskę z kilkoma domami "wypchana" była turystami do granic możliwości. Centrum
miejscowości to centrum wizytowe do grot i safari-parku. Stamtąd specjalną
kolejką pojechaliśmy do grot (po drodze mijając część parku safari).
Przewodników było dwóch - francuskojęzyczny i flamandzkojęzyczny - tak jak głóne
grupy turystów. Trafiliśmy do tego pierwszego. Ale nie byliśmy jedynymi
cudzoziemcami - w naszej grupce znalazła się japońska rodzina i kilka osób z
Niemiec i Wielkiej Brytanii. Nasza mała angielskojężyczna grupka miała się tylko
trzymać blisko przewodnika, a on nam osobno opowiadał wszystko po angielsku.
W jednej z potężnych komnat jaskiń Han ustawione są rzędy ławek. Tu odbywają się
koncerty. I my usiedliśmy na tych łąwkach, a z głośników popłynęła muzyka Enii,
której utwory idealnie pasują nastrojem do tego miejsca. Po koncercie Enii,
koncert światło i dźwięk. Szkoda tylko, że ludzie nie potrafią docenić piękna i
wszystko psują szelestem, śmiechami, głupimi rozmowami.
Ostatni etap zwiedzania jaskiń to przejażdżka łodzią. A potem to już tylko
powrót do centrum i mały spacer po kilku uliczkach miejscowości.
Dzień 4.
Tym razem było za zimno na kąpiel w jeziorze (cały dzień był pochmurny i
dźdźysty) i musieliśmy się zadowolić spacerem. Ale ileż można spacerować po
brzegach jeziora. Pojechaliśmy do Chaleroi, a z tamtąd dość szybko do Namur.
Najpierw wjechaliśmy na górę do Cytadeli, którą zwiedziliśmy częściowo nie tyle
w strugach deszczu, co przynajmniej przy porządnej mżawce.
Po powrocie na dół, do miasta, przeszliśmy się kilkoma ulicami.
W końcu opuściliśmy Namur i skierowaliśmy się do Brukseli. Pod wieczór
znaleźliśmy się w Waterloo. Już z daleka widać Lwi Kopiec. Zostaliśmy w Waterloo
na noc, nastepnego dnia planowaliśmy wejść na kopiec.
Dzień 5.
Rano zmieniliśmy plany i ruszyliśmy prosto do Brukseli. Nawet dość łatwo
trafiliśmy we właściwe miejsce - w okolice Muzeum Wojskowego i mieszczącego się
w innym skrzydle tego samego budynku Autoworld.
Z Muzeów posziśmy pieszo do Starówki. Na Rynku szykowano się do układania
kwiatowego dywanu. Środek placu był już ogrodzony, instalowano urządzenia do
nawadniania kwiatów.
To, co mnie najbardziej ciągnęło do Brukseli to Manneken Pis. Na niewielkim
placyku przy posążku kłębił się bez przerwy tłum. Ale to nie to było najgorsze.
Chłopczyk z brązu miał na sobie zielony kitel i śmieszny czepek. Jak głosił
napis na umieszczonej obok tabliczce - ubrało go stowarzyszenie urologów. I tak
co jakiś czas na jakiś czas ktoś inny ubiera Manneken Pisa dla reklamy. To
okropne, a przynajmniej ja tak uważam. To tak jakby ktoś ubierał Dawida dla
reklamy.
Wieczorem, gdy już było ciemno, znaleźliśmy się pod Atomium. Muszę przyznać, że
pięknie oświetlone.
Dzień 6.
Ten dzień mieliśmy dość rozrywkowy. Zaczęliśmy od Atomium. W świetle dziennym
też prezentuje się imponująco. Na szczyt najwyższej kuli wjechaliśmy windą, a
potem schodzilismy na dół schodami, mijając poszczególne pomieszczenia,
wypełnione eksponatami z końca lat 50tych ubiegłego już wieku.
Z Atomium mieliśmy tylko kilka kroków do MiniEuropy i Oceade - parku wodnego.
Opłata podstawowa obowiązywała na 4 godziny, ale dla nas to było w sam raz. W te
cztery godziny wybawiliśmy się nieźle i wystarczająco.
I tak nam zszedł dzień. Na wieczór już nas nie było w Brukseli, byliśmy w
drodze. Udało nam się dojechać do Outenaarde.
Dzień 7.
Ten dzień od samego rana był słoneczny i nie ciepły, ale wręcz upalny.
Do Ipres mieliśmy w zasadzie nie wjeżdżac, jednak znów zmieniliśmy plany i
wjechaliśmy. I nie żałowaliśmy tej decyzji, bo centrum okazało się piękne ze
swoim rynkiem z sukiennicami.
Z Ipres pojechaliśmy do Veurne, a potem do De Panne, czyli nad morze. Udało nam
się nawet znaleźć sobie miejsce blisko plaży. Ponieważ nie potrafimy leżeć
bezczynnie na piasku (ani w ogóle siedzieć długo w jednym miejscu), plażowanie
ograniczyliśmy do kąpieli w morzu, a potem poleżenia na słońcu do wyschnięcia.
Gdy mieliśmy dość leżenia, wyruszyliśmy brzegiem na spacer. I tak dotarliśmy do
Dunkierki. No, przynajmiej do granic miasta. Po małym co-nie-co we Francji
wróciliśmy tą samą trasą do De Panne.
Dzień 8.
Sporą część dnia spędziliśmy w Ostendzie. Rzecz jasna znów odwiedziliśmy plażę,
ale nie na długo.
Jechaliśmy do Zeebruge, gdy w pewnym momencie przejeżdżając przez Blankenberge
zobaczyłam wystające ponad murami szczyty piramid. Natychmiast się
zatrzymaliśmy. Okazało się, że jest to festiwal rzeźby z piasku, a jego tematem
jest Egipt. Piramidy, sfinks, faraoni, bóstwa, nawet wnętrze piramidy z
sarkofagiem. Wszystko z piasku. A pomiedzy tym wszystkim młodzi ludzie
poprzebierani w stroje Egipcjan, ucharakteryzowani, umalowani.
Uało nam się spotkać i porozmiawiać z Panią Ingrid de Schrijver, scenografem,
odpowiedzialnym m.in. za stroje pracowników. Opowiedziała nam o samych rzeźbach,
pomyśle, ich powstawaniu. Była też na tyle miła, że użyczyła nam właściwych
strojów, wymalowała przy oczach czarną kredką kreski. Tak przebrani i uzbrojemi
w aparat zakręcony na statywie po raz drugi ruszyliśmy pomiędzy piaskowe
rzeźby.
W zasadzie już po ciemku dojechaliśmy do pobliskiego Zeebrugge.
Dzień 9.
W Zeebrugge też były piaskowe rzeźby - tym razem tematem była Atalntyda. Ta
wystawa się jednak nawet nie umywała do Egiptu. Przede wszytkim piasek - jasny,
prawie biały - wzięty został z plaży (do "Egiptu" sprowadzono piekny
pomarańczowy i żółty), po drugie same figury nie zachwycały tak jak te egipskie.
Inny nastrój tu panował, pracownicy nie mieli żadnych przebrań (a wystarczyło by
odrobinę wyobraźni).
Z plaży pełnej syren i morskich potworów powędrowaliśmy do Seafront - muzeum
morskiego. Moje największe zainteresowanie wzbudziła kolekcja muszli, a Jacka
statki i okręty. Po raz pierwszy znaleźliśmy się tu na pokładzie okrętu
podwodnego. Nie powiem, bym była zachwycona. Z całą pewnością było to swego
rodzaju nowe i pouczające doświadczenie. Nie chciałabym jednak nigdy zamieszkać
w takim miejscu, nawet na kilka dni, nie mówiąc już o kilku miesiącach.
Jeszcze tego samego dnia dotarliśmy do Heist, tuż przy granicy holenderskiej.
Znów wybraliśmy się na plażę i na spacer. Mimo stosowania mleczka z filtrem
dopadło mnie poparzenie słoneczne. Niestety, objawy wylazły dopiero wieczorem.
Następne dni miałam tragiczne - upał, z bezchmurnego nieba lał się żar, a ja
musiałam męczyć się w spodnaich z długimi nogawkami.
Dzień 10.
Rankiem pojchaliśmy do Parku Narodowego Het Zwin. To rezerwat ptaków, bagniska i
słone jeziora oddzielone od morza ziemnym wałem. W ptaszarni obejrzeliśmy ptaki,
a następnie ruszyliśmy do rezerwatu. Niestety, ze względu na mój stan i wciąż
lejący się z nieba żar i brak cienia na odkrytym terenie nie byliśmy tam długo,
nie pospacerowaliśmy za dużo.
Trochę z braku lepszego pomysłu w obecnym stanie rzeczy postanowiliśmy wpaść na
chwilę do Holandii. I w ten sposób wieczorem znaleźliśmy się w Breskens.
Niby nadmorskie miasteczko portowe, ale strasznie puste i ciche.
Dzień 11.
Rankiem okazało się, że Breskens ma ciągnącą się niezły kawał drogi plażę i
ciekawą latarnię morską. To przez tę latarnię zostaliśmy w Holandii do wczesnego
popoudnia.
Później wróciliśmy do Heist. Jacek poszedł sam na plażę, żeby się wykąpać, ja
ukrywałam się przed słońcem w cieniach miasta. A wieczorem ruszyliśmy ponownie
w głąb lądu, z dala od morza.
Dzień 12.
To był dzień wielkich miast. Pierwsza była Brugia. Przespacerowaliśmy się po
mieście, zajrzeliśmy m.in. do katedry, do sal ratusza, do jakiegoś małego
muzeum.
Następna tego dnia była Gandawa. I tu przeszliśmy się starówką, zajrzeliśmy w
parę miejsc. To był dzień wypełniony architekturą.
Dzień 13.
Dzień witaliśmy już w Antwerpii. Mieście portowym, mieście historycznym, mieście
diamentów. Łaziliśmy po mieście, zajrzeliśmy do kilku muzeów.
Dzień 14.
Ten dzień skąpany w siąpiącym lekko, lecz nieustannie deszczu, spędziliśmy w
Lier. Niby małe miasteczko, ale kryje się w nim prawdziwy skarb. Jest nim Zimmer
Tower. Zimmer stworzył niezwykłą kolekcję wszelkiego rodzaju zegarów, ruchomych
map nieba i innych wskaźników. To trzeba samemu zobaczyć i posłuchać. Posłuchać
bicia dzwonków i nagrań z historią tego człowieka i jego dzieł.
Dzień 15.
Wciąż w deszczu dotarliśmy do Liege. Jednakże przez ten deszcz długo tam nie
zabawiliśmy. Pojechaliśmy dalej, aż dojechaliśmy do Spa. W samym mieście jeszcze
nic się nie działo, ale za dwa dni miał się tam odbyć zlot zabytkowych
samochodów. By nie czekać na niego bezczynnie zaczęliśmy się kręcić po okolicy.
W ten oto sposób wylądowaliśmy na torze wyścigowym w Spa. Samochód zostawiliśmy
na parkingu i zrobiliśmy pieszo rundkę wzdłuż toru. I tak nam zeszło popołudnie.
Dzień 16.
Na szczęście już przestało padać i nawet zza chmur wyszło słońce.
W oczekiwaniu na zlot pojechaliśmy do pobliskiego Durbuy, słynącego z wielkiego
kukurydzianego labirynktu. Co roku kukurydza na farmie pod tym miasteczkiem
siana jest inaczej i tworzony jest nowy labirynt.
Oprócz tego kukurydzianego był tam jeszcze jeden labirynt, o wiele trudniejszy
do przejścia. Zbudowany z drewnianych ścianek przejścia zablokowane miał
stalowymi bramkami z zamkami szyfrowymi. W momencie naszej tam obecności szyfry
tworzyły nawiska malarzy. Znawca, głównie flamandzkiej, sztuki nie miał zbyt
dużego problemu. Na szczeście dla pozostałych, pośrodku tego labiryntu na
wysokiej wieży siedziała osoba mogąca zdalnie otowrzyć bramkę. Tak, czy inaczej
zabawa była przednia.
A popołudnie spędziliśmy spacerując po Durbuy i jego najbliższych okolicach i
planując dzień następny.
Dzień 17.
Zgodnie z planami, ustanowionymi poprzedniego wieczoru, wybraliśmy się do
"małpiego gaju". Wspięliśmy się na szczyt pobliskiego wzgórza, gdzie tuż pod
koronami drzew rozwieszone są liny, belki, siatki. Po krótkim przeszkoleniu i
zapoznaniu się z zasadami bezpieczeństwa ruszyliśmy na powietrzną trasę, gdzie
bawiliśmy się nieźle przez sporą część dnia.
Po zejściu na dół dla odmiany wybraliśmy się na mały spływ kajakiem. Wywieziono
nas razem z kajakami spory kawał drogi od Durbuy i spuszczono na wodę. Przed
wieczorem byliśmy ponownie w miasteczku. Bo przecież wcale nam się nie
spieszyło.
Dzień 18.
Pierwszy dzień zlotu zabytkowych samochodów w Spa, to meldowanie się załóg.
Samochody pojawiały się i znikały. W końcu znudzeni tym wybraliśmy się do Coo,
by pooglądać wodospady i zajrzeć do parku rozrywki.
Dzień 19.
Tym razem od rana centrum miasta zaczęło zapełniać się setkami zabytkowych
pojazdów. Od popularnych maluszków typu topolino czy mini, poprzez legednarne
auta sportowe do arystokratycznych limuzyn sprzed lat. Już samo to było ucztą
dla miłośników nieco starszej motoryzacji.
Najlepsze jednak dopiero miało nastąpić - konkurs elegancji i parada.
Zasiedliśmy na ustawionej przy głównej ulicy trybunie i z góry ogladaliśmy
kolejne załogi podjeżdżające na czerwony dywan. Brak dobrej znajomości
francuskiego nam nie przeszkadzał, bo większość scenek rozgrywana była bez słów.
Każdy doskonale wiedział o co chodzi i wszyscy się wspaniale baiwli.
Po rozdaniu nagród i dyplomów, gdy dzień zbliżał się już do końca, oldtimery
zaczęły rozjeżdzać się w swoje strony. I dla nas przyszedł koniec i moment
pożegnania się z Belgią. Wieczorem już przekroczyliśmy niemiecką granicę.
|