fotopodróże
  GŁÓWNA
  HOME  
  GALERIA
  GALLERY  
  VIDEO
  VIDEO  
  PODRÓŻE
    TRAVEL  
  PUBLIKACJE
    PUBLICATIONS  
  O NAS
    ABOUT US  
  NASZ HONKER
    OUR HONKER  
  LINKI
    LINKS  
  KONTAKT
  CONTACT  

Albania AlbaniaAL
Belgia Belgium Belgia BE
Chorwacja Croatia Chorwacja HR
Czarnogóra CzarnogóraMNE
Dania Denmark Dania DK
Estonia Estonia EE
Finlandia Finland Finladnia FI
Francja France Francja FR
Gibraltar Gibraltar GI
Grecja Grece GrecjaGR
Grenlandia Greenland GrenlandiaGL
Gruzja Georgia GruzjaGEO
Hiszpania Spain Hiszpania ES
Irlandia Ireland IrlandiaIRL
Islandia Iceland IslandiaIS
Litwa Lithuania LitwaLT
Łotwa Latvia Łotwa LV
Macedonia MacedoniaMK
Malta MaltaM
Maroko Morocco Maroko MA
Mołdawia Moldova Mołdawia MD
Monako Monaco Monako MC
Niemcy Germany Niemcy DE
Norwegia Norway Norwegia NO
Portugalia Portugal PortugaliaP
Rumunia Romania Rumunia RO
Serbia SerbiaSRB
Słowacja Slovakia SłowacjaSK
Szwecja Sweden Szwecja SE
Turcja Turkey TurcjaTR
Wielka Brytania Great Britain Wlk. Brytania GB
Włochy Italy  Włochy IT
Wyspy Owcze Faroe Islands  Wyspy OwczeFO
2016
MOŁDAWIA - RUMUNIA - SŁOWACJA
Moldova - Romania - Slovakia

Galeria zdjęć Mołdawia 2016 / Gallery Moldova 2016
Galeria zdjęć Rumunia 2016 / Gallery Romania 2016
Galeria zdjęć Słowacja 2016 / Gallery Slovakia 2016

Not avilable in English.

Termin: sierpień 2016r.

Znów niezbyt długi urlop i dylemat, co z tym czasem zrobić. Na szczęście w odwodzie wciąż jest pobliska i niewielka Mołdawia. W sam raz na mały wypad, a w drodze do domu możemy zrobić rekonesans w Rumunii i zahaczyć tam o kilka miejsc.

Dzień 1.
Większość dnia zajmuje nam pakowanie i zakończenie pewnych spraw. Dlatego też startujemy chwilę po szesnastej i ruszmy olkuską drogą na Kraków.
Mamy pewne drobne obawy, czy miniemy stolicę Małopolski spokojnie. Nadzieja jednak w nas tkwi, bo przecież nie zamierzamy wjeżdżać do miasta, ale objechać je obwodnicą. Na każdym zjeździe i wjeździe z autostrady stoją patrole policji, a część stacji paliw jest zamknięta dla zwykłych podróżnych. Wjechać mogą tylko autokary z pielgrzymami. No cóż, światowe dni młodzieży to jednak gigantyczne przedsięwzięcie.
Autostradą docieramy do samego przejścia granicznego w Korczowej. Łudziliśmy się, że formalności zajmą chwilę i szybko będziemy mogli kontynuować jazdę przez Ukrainę. Jednak strażnik graniczny uświadamia nam, że jeśli tu zostaniemy, to poczekamy kilka, a może nawet kilkanaście godzin. Nie uśmiecha się nam to ani trochę. Za radą pogranicznika zawracamy i kierujemy się do przejścia w Budomierzu.
Rzecz jasna, ponieważ zrobiło się już późno i ciemno, jedziemy skrótem, byle szybciej dotrzeć do granicy. Skrót prowadzi leśną drogą, upstrzoną wielkimi kałużami błota. Szybko znalazło się ono na burtach Potwora.
Przed dziesiątą wieczorem stajemy przed szlabanem. A po półgodzinie wjeżdżamy do naszych wschodnich sąsiadów. Poszłoby odrobinę szybciej, ale ukraiński urzędnik wypisał niewłaściwy kwit na samochód i trochę czasu straciłam na bieganiu między okienkami i poprawianiem tego błędu.
Droga po stronie ukraińskiej to właściwie brak drogi. Jak nie tarka (tak, ta okropna tarka), to takie dziury, że ser szwajcarski by się nie powstydził. Do tego oczywiście nieoświetlona ani jedną lampą, bo niby po co. Nawet w mijanych wioskach jedyne światło pochodzi z okien zabudowań.
Jakoś jednak dobrnęliśmy do asfaltowej M11 i można wreszcie podgonić.
Jakieś 20 km przed Lwowem, około północy, odpadamy. Zmogło nas zmęczenie, więc zjeżdżamy na pierwszą lepszą stację benzynową i dekujemy się między tirami.

Dzień 2.
Bladym świtem zbieramy się w dalszą drogę. Trochę jest asfaltu, trochę szutru związanego z budową i przebudową szlaków komunikacyjnych. Jedzie nam się całkowicie bezproblemowo. Nikt nas nie zatrzymuje, nikt nie zaczepia.
W samo południe lądujemy na przejściu granicznym w Criva. Przeprawa zajmuje dwie godziny. Kilka osób zabiera nam kilkukrotnie paszporty, dowód rejestracyjny, zieloną kartę, prawa jazdy - w różnych konfiguracjach i momentach. Na końcu pozostaje tylko wykupić winietę. Jednak nie jest to takie proste, bo jeśli ktoś blokuje samochodem kolejkę, ale przy okienku jest pusto, to i tak nic się nie załatwi. Urzędnik musi ze swojego krzesła widzieć samochód, na który wypisuje kwit.
Wreszcie jednak wjeżdżamy do Mołdawii. Pierwsza rzecz, to przestawienie zegarków na miejscowy czas.
Za miejscowością Lipcani zatrzymujemy się na przydrożnym małym parkingu. Na betonowym stoliku rozkładamy jedzenie i już po chwili cieszymy się pierwszym spokojnym posiłkiem na skraju pola słoneczników. Zaczynająca się przy parkingu polna, znikająca za żółto-zieloną ścianą droga kusi i wabi. Dajemy się jej ponieść. Prowadzi do jakiegoś gospodarstwa, a na trasie stoi uwiązany na łańcuchu koń. Gdzie okiem sięgnąć, ciągną się łagodne wzgórza, pokryte polami.
Jedziemy do Rudi. Po drodze robimy kilka przystanków na jakieś zdjęcia. Między innymi przystanki autobusowe do mojej kolekcji, a także piękna studnia z żurawiem w formie bociana i z cembrowiną w postaci gigantycznego dzbana. Farba odłazi, bocian rdzewieje, ale wszystko działa bez zarzutu, a woda jest świeża, zimna i pyszna.
W końcu docieramy do Rudi. Ludzie w wiosce mówią, że wodospadu już nie ma - wysechł. Za to kierują nas do podobno najstarszego mołdawskiego klasztoru, położonego na dnie wąwozu. Jaki wąwóz? Przecież tu są same łagodnie falujące pagórki. Jednak te widoki są zwodnicze, bo między wzgórzami potrafią kryć się naprawdę głębokie parowy, a na dno prowadzą strome i zawiłe serpentyny.
Ponieważ zbliża się wieczór, postanawiamy rozejrzeć się za miejscem na nocleg, co w środku lasu wydaje się być prostym zadaniem. Jednak nie jest. Każdy luźniejszy i choć trochę zbliżony do płaskiego skrawek powierzchni jest zajęty przez piknikujących i imprezujących ludzi.
Podjeżdżamy pod samą klasztorną bramę. Zostawiamy samochód na parkingu i przechodzimy przez furtkę. Pilnująca bramy siostra zakonna objaśnia nam, gdzie możemy zajrzeć, dokąd pójść. Spacerujemy więc najpierw po ogrodach, z daleka obserwując jasną, kamienną bryłę kościoła. Jest niewielki, prosty, surowy, zwieńczony czarnymi dachami z klepek. I przez to jest prawdziwie piękny. Zaglądamy do środka i już od drzwi dobiega nas anielski śpiew. Chórek zakonnic pieśnią kończy wieczorne modły. Aż żałujemy, że nie weszliśmy wcześniej, być może moglibyśmy usłyszeć coś więcej.
Po opuszczeniu terenu klasztoru wsiadamy w samochód i ruszamy powoli z powrotem, ponownie wypatrując wolnego miejsca lub bocznej drogi, w którą można by było wjechać na dalsze poszukiwania. Drogi nie ma, ale znajduje się opuszczona chwilę wcześniej polanka, Trochę musimy się nakombinować, żeby ustawić nasz dom na kołach w pozycji jak najbardziej zbliżonej do poziomu. Trochę pomagają nam w tym kamienie, podłożone pod koła.

Dzień 3.
Opuszczamy zielone lasy i wzgórza i przenosimy się do miasta - chcemy zobaczyć Twierdzę Soroki. To chyba jedyny taki zabytek w Mołdawii. Do miasta wjeżdżamy R7 i musimy zjechać w dół, nad sam brzeg Dniestru. Dojeżdżamy główną drogą pod samą twierdzę. Na prawie pustym parkingu zostawiamy Potwora i idziemy pozwiedzać.
Jak głosi tabliczka wstęp kosztuje 5 MDL, a fotografowanie 3 MDL. Z przyczyn, których do końca nie zrozumieliśmy, jednak dziś wstęp wolny. Kustosz zajęty jest specjalną grupą, więc ma niewiele czasu na rozmowę z nami. Ogranicza się do informacji, że forteca jest do naszej dyspozycji i pytania skąd jesteśmy.
- Z Polski - odpowiadamy.
-Polska! - woła ze śmiechem i dodaje: - Szlachta przyjechała!
Zaskoczeni reakcją, nie wiemy, czy mamy śmiać się z nim, czy powinniśmy się obrazić. Widząc jednak pełne sympatii spojrzenie, śmiejemy się.
Tak naprawdę to tylko mury i kilka pustych komnat (z wyjątkiem ubogo wyposażonej kaplicy) w basztach i przy dziedzińcu. Mimo to robi wrażenie i pobudza wyobraźnię. Z blanków i okien baszt rozciągają się wspaniałe widoki na Dniestr i miasto.
Z twierdzy idziemy w świat. Po drodze stwierdzamy, że jak już łazimy, to możemy poszukać jakiejś knajpki, bo żołądki zaczęły się upominać o obiad. W barze coś poszło nie tak z ustaleniem płatności, bo przy zamawianiu dostaliśmy potwierdzenie, że kartą możemy zapłacić. Przy płaceniu już nie. Zostawiam więc Jacka jako zastaw i zabezpieczenie i idę poszukać najbliższego banku, żeby wymienić trochę gotówki. Mimo mnogości placówek bankowych w okolicy, zadanie okazuje się utrudnione przez porę obiadową - wszędzie zamknięte z powodu przerwy. Na szczęście oddział WesternUnion pracuje cały czas i tam dokonuję transakcji. Po zapłaceniu za obiad, z portfelem pełnym właściwej waluty, wstępujemy na niewielkie targowisko, które opuszczamy z wielką siatką słodkich brzoskwiń.
Czytałam przed wyjazdem, że pobliska wioska Cosuti słynie z mistrzów kamieniarstwa. Chcemy to zobaczyć.
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy do celu dotarli bez problemów. Gdzieś w mieście gubimy drogę i radośnie wjeżdżamy do wioski Egoreni. A potem przejeżdżamy przez nią i dopiero teraz zaczynamy się zastanawiać, gdzie podziała się droga. Asfalt zniknął już między zabudowaniami, a pod kołami mamy polny szlak. Z lewej ściana drzew, z prawej pas pól, a za nim rzeka. Już wiemy, że pobłądziliśmy, ale nam to nie przeszkadza, wleczemy się żółwim tempem, podziwiając okolice. W pewnym momencie dogoniła nas furmanka, której zatarasowaliśmy przejazd. Znajdujemy jednak kawałek łączki i pozwalamy się wyprzedzić. Chłopcy z wozu potwierdzają nasze domysły i oferują się nas wyprowadzić na właściwą drogę. Jedziemy więc za nimi, jednak po tym jak wjechali między drzewa, pozostajemy w tyle. Tu jest cudnie! Po prostu nie możemy się nie zatrzymać. Furmanka na nas nie czeka, ale przecież jakoś stąd wyjedziemy.
Tymczasem robimy sobie przerwę. Wyskakujemy z ciuchów i idziemy wykąpać się w czystych wodach Dniestru. Nurt jest leniwy, rzeka płyciutka (ledwie do pół uda), więc z kąpieli zrobiło się zwykłe ochlapanie. Wkrótce dołącza do nas stadko owiec i kóz, które posila się w marszu, a po chwili znika między drzewami. Uznajemy, że i na nas czas.
Mogliśmy zawrócić, ale stwierdzamy, że pojedziemy dalej. Skoro furman stwierdził, że tamtędy wyjedziemy, to dlaczego nie spróbować. Z lasu wyjeżdżamy na pola, a tu kilka dróg rozchodzi się w różnych kierunkach. Ruszamy na chybił-trafił. Po kilkuset metrach trafiamy na pograniczników, którzy grzecznie zapytują, co robimy w strefie przygranicznej, w której nie mamy prawa być. Równie grzecznie odpowiadamy, że się zgubiliśmy. Panowie chętnie wyprowadzają nas na właściwy szlak. Jeszcze kawałek między polami i znów jesteśmy w Egoreni. Asfaltem wracamy do Sorok, gdzie odnajdujemy właściwą drogę i bez dalszych problemów zmierzamy już prosto do Cosuti. Już od granic wioski w oczy rzucają się usytuowane na obrzeżach zakłady kamieniarskie. Wśród wystawionych prac dominują oczywiście krzyże i figury aniołów, ale nie tylko one są tu tworzone. Zupełnie przez przypadek spotykamy pana Ivana Lozana, właściciela i mistrza kamieniarskiego. Chętnie z nami rozmawia i chwali się, że jego dzieła wędrują do różnych zakątków Europy, zdobiąc kościoły, pałace, bogate domy, stanowiąc postumenty pomników. I chociaż nie przyszło nam do głów zapytać o potwierdzenie, to pewnie większość pięknych kamiennych figur na granicach miejscowości w całej Mołdawii pochodzi stąd. Pan Ivan opowiada też, że wykonał kiedyś tablicę z polskim napisem, która znajduje się w miejscowym muzeum i ciekaw jest, co sam tam wyrył, bo zleceniodawcy mu tego nie powiedzieli. Obiecujemy, że zajrzymy do muzeum i w drodze powrotnej powiemy mu, co napis głosi. Niestety, nie udaje nam się spełnić obietnicy, bo muzeum jest tego dnia zamknięte.
Pan Lozan powiedział nam o jeszcze jednym miejscu godnym uwagi - o klasztorze ze studnią, w której jest srebrna woda, która leczy. Miał na myśli, że jest zdrowa i czysta, bo zawiera srebro, które - jak wiadomo - ma właściwości bakteriobójcze. Z zamkniętego muzeum udajemy się więc do położonego za wioską klasztoru. Na jego terenie jest cicho i pusto. Po chwili dopiero między budynkami przemyka babuszka z usmarowanymi w cieście rękami. Wskazuje nam studnię. Popijamy na miejscu i nabieramy wody na dalszą podróż.
Przed opuszczeniem wioski, zjeżdżamy nad brzeg Dniestru, żeby zażyć kąpieli. I natrafiamy na grupkę mężczyzn i chłopców, którzy czekają na coś, siedząc przy samochodzie z przyczepką nad samym brzegiem wody. Od razu Potwór wpada im w oko i zaczynają rozmowę. W międzyczasie rzeką zbliża się tratwa. Gdy robię zdjęcie, mężczyźni protestują. Solennie obiecuję, że to tylko dla mnie i na facebooka nie wstawię. Najwyraźniej towar na tratwie to lewizna, skoro się boją upublicznienia. Pokazuję na wyświetlaczu jedno zdjęcie - z daleka, ledwie kontur, twarzy nie widać. Ok, kiwają głowami, że to mogę sobie na stronę wrzucić. Kolejne lody zostają przełamane, gdy Jacek pomaga przeładować gałęzie i konary z tratwy na przyczepkę. Teraz jesteśmy swoi. A po pracy na pożegnanie dostajemy kilka jabłek i rozjeżdżamy się, każde w swoją stronę.
Innej drogi nie ma, więc wracamy do Sorok. Zresztą na obrzeżach miasta, po jego drugiej stronie czeka na nas jeszcze jedna atrakcja, którą chcieliśmy zobaczyć - Świeca wdzięczności. Monument, postawiony na szczycie wysokiego brzegu Dniestru, wzniesiony kilkanaście lat temu, został jako dedykacja dla wszystkich pomników i zabytków Mołdawii, które zostały zniszczone. Nazwa Świeca nie wzięła się znikąd, bo monument, wewnątrz którego znajduje się kaplica, ma kształt świecy, a światło na szczycie kamiennej wieży nocą podobno widać z wielu kilometrów.
Pod monument można dostać się na dwa sposoby - podjechać samochodem, lub wejść na szczyt, pokonując sześćset stopni schodów. My postanawiamy się wdrapać na piechotę. A po drodze - niespodzianka: zaczyna padać. I to bardzo konkretnie, a ja jak na złość nie zabrałam parasola. O siebie się nie martwię, ale aparat jest wrażliwy na wilgoć i wolę, żeby nie zmókł. Wyciągam więc z plecaka foliowy płaszcz przeciwdeszczowy, który noszę, nieużywany już od lat. W końcu się przydał.
Ze Świecą żegnamy się w ciepłych promieniach wieczornego słońca. Czas zmykać i znaleźć sobie jakieś przytulne miejsce na nocleg.

Dzień 4.
Jedziemy do Kamionki. Przy wjeździe na most nad Dniestrem posterunek policji. Coś nowego. A pośrodku mostu szlaban i regularne przejście graniczne. W końcu wjeżdżamy do nieuznawanej na świecie, poza Rosją, Republiki Naddniestrza. I okazuje się, że mamy problem - my z przejściem, a urzędnicy z nami. Na początek mundurowy, który chyba nie spotkał się osobiście z wieloma turystami, nie bardzo wie, co z nami zrobić. Celnicy zaczynają przeszukiwać samochód. Zaglądają wszędzie, do wszystkich schowków, każą wyjmować ich zawartość. Czegoś takiego nie doświadczyliśmy przez dwadzieścia lat podróżowania, co zaczyna nas denerwować. Dogadujemy się po rosyjsku, ale przy szczegółowych pytaniach o zastosowanie co drugiego przedmiotu zaczyna się robić problem. Staramy się pokazywać, nadrabiać braki w słownictwie innymi sposobami, ale kiepsko nam idzie. Do tego dostaję plik formularzy do wypełnienia - wszystko tylko cyrylicą. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie zrezygnować z wjazdu do Naddniestrza.
I nagle pojawia się nasz prywatny anioł. Jeden z przejeżdżających do Mołdawii samochodów zatrzymuje się obok, a mężczyzna, który z niego wysiadł, pyta czystą polszczyzną, czy w czymś pomóc. Stiepan w kilku słowach załatwia sprawę z celnikami, wypełnia za mnie wszystkie papiery i jeszcze chce płacić. Ale tu już stawiam opór - nie chcę nadużywać jego pomocy, stać nas na zapłacenie tych paru euro. W czasie, gdy urzędnik wklepuje dane z formularzy do komputera, my już spokojnie czekamy, a Stiepan jedzie załatwić swoją sprawę za rzeką. Wraca po kilkunastu minutach i zaproszeni przez niego, ruszamy za nim.
Część dnia spędzamy z nim i jego żoną Leną. Lena nie mówi po polsku, ale jakoś wspólnymi siłami dajemy radę jakoś rozmawiać, mieszając języki i słowa, by nikt w rozmowie nie został pominięty. Nasz gospodarz studiował w Polsce, posiada kartę Polaka. Zresztą mieszka w Raszkowie, jednej z "polskich" miejscowości na terenie Mołdawii. Zresztą, jak opowiada, tu kiedyś wszędzie była Rzeczypospolita. Co prawda co do Chmielnickiego nie możemy się zgodzić, czy był zdrajcą, czy bohaterem, ale nie będziemy się sprzeczać i psuć sobie spotkania. Stiepan oprowadza nas po okolicy, pokazując Pańską Studnię (której obudowę zakończono niedawno), ruiny synagogi i cerkwi, które założył książę Lubomirski, tak jak i wciąż funkcjonujący kościół katolicki, który jako jedyny z tych trzech świątyń przetrwał historyczne zawieruchy.
Stiepan, architekt, chce cerkiew odbudować. Wyjechaliśmy z Raszkowa. Nasz nowy znajomy zabrał nas na plac budowy drewnianej cerkwi, którą nadzoruje. Na zdjęciach pokazywał inne, zbudowane i odrestaurowane przez siebie kościoły. Widać, że robi wspaniałą robotę.
Na pożegnanie wstępujemy do restauracji w starym młynie wodnym w Stroiesti. Z wyborem dań zdajemy się na naszych gospodarzy - w końcu oni najlepiej wiedzą, które dania są faktycznie regionalne i dobre. Siedzimy więc, jemy, pijemy i rozmawiamy…
Stiepan ma do nas tylko jedną prośbę - abyśmy w Polsce, opowiadając o Naddniestrzu, powiedzieli ludziom, że w Republice czołgi nie jeżdżą po ulicach, a życie toczy się normalnie i spokojnie. Nie ma żadnej wojny, nikt nie strzela. Nie musimy wierzyć mu na słowo, bo widzimy to na każdym kroku. Nad brzegiem Dniestru piknikują całe rodziny, po drogach przemykają zwykłe samochody. Ludzie w miastach spacerują po ulicach, robią zakupy, pracują. Normalny świat. Może tylko bardziej zapatrzony w przeszłość. Pomniki Lenina, czy sowieckie gwiazdy są normą. W odróżnieniu od reszty Mołdawii tu obowiązuje cyrylica i język rosyjski, własna waluta i tablice rejestracyjne.
Pod wieczór w Rybnicy opuszczamy Naddniestrze. Wyjazd jest dużo prostszy i szybszy - oddajemy jeden kwitek, mówimy "doswidania" i już jesteśmy poza granicą kraju, którego nie ma na mapach.
Na nocleg wybieramy się na chybił trafił w okolice Tarasowa. Odjeżdżamy wprawdzie od rzeki, ale znajdujemy uroczy zakątek ze studnią ze świeżą wodą. Długo się jednak nie cieszymy z odpoczynku, bo komary nie dają nam spokoju. Ewakuujemy się więc i polną drogą, między łąkami jedziemy dalej. W końcu, zostawiwszy kąśliwe insekty daleko za nami, zostajemy na łączce.

Dzień 5.
Ranek wita nas chmurami i głodem. Nie dopatrzyłam zapasów i okazało się, że resztka chleba spleśniała. Trudno, do czasu powrotu do cywilizacji jesteśmy na przymusowej diecie.
Zachciało nam się jechać dalej polną drogą i się wpakowaliśmy. Jeśli ktoś myślał, że Mołdawia nie jest krajem dla offroadowców, to niech tylko poczeka na deszcz. To zazwyczaj twarde pod kołami to glina, która, gdy tylko się zmoczy, wsysa i nie chce wypuścić. Lunęło nam bardzo konkretnie i Potwór przestał słuchać kierowcy, ślizgając się na oblepionych gliną kołach. Z przodu jest coraz ciaśniej, bo z łączki zrobił się las, postanawiamy więc się wycofać. A to też nie takie proste, bo zawrócić nie ma jak, a czołganie się na wstecznym to jeszcze większa jazda bez trzymanki i na ślepo, bo gałęzie krzewów i drzew czepiają się lusterek, skutecznie je zasłaniając. Do tego rozmokły szlak ma własny pomysł na trasę dla nas. Jednak się nie poddajemy i walczymy. I wywalczamy powrót na łączkę, na której udaje się w końcu zawrócić.
Ledwo wydostaliśmy się z błota, przestaje padać. To był ewidentnie sygnał, że najwyraźniej los nie chciał, byśmy pchali się w tamten las. Wprawdzie nadal jest pochmurno, ale ciepło.
Lecimy szeroką drogą, podobno taką trochę "główniejszą", ale kompletnie pozbawioną asfaltu. Spod kół wyskakują drobne kamyki i żwir, który pokrywa dużą część szlaków komunikacyjnych w Mołdawii. Gdy drobiny uderzają o elementy podwozia, brzęczą lekko. W pewnym momencie dźwięk jest mocniejszy, bardziej metaliczny. Przez głowę przelatuje mi myśl, że w podwozie walnął jakiś większy, konkretniejszy kamień.
Natura wzywa, więc zatrzymujemy się na chwilę na pustej drodze. Jacek wskakuje w krzaki, a ja wychodzę z aparatem. W oczy rzuca mi się smętnie wiszący hak od wyciągarki, który powinien być przymocowany do bolca w zderzaku. Podchodzę bliżej i widzę, że szekla, która go zabezpieczała, jest odkręcona i brakuje jej śruby. Czyli to był ten metaliczny dźwięk te parę kilometrów wcześniej.
Zabezpieczamy tymczasowo hak i zdekompletowaną szeklę i ruszamy w drogę powrotną w poszukiwaniu zguby. Jacek bardziej skupia się na prowadzeniu samochodu, ja wbijam wzrok w mijaną szarą masę żwiru, wypatrując w niej szarej śruby.
Po kilku kilometrach, które tym razem pokonujemy znacznie wolniej, odnajdujemy zbiega i wszystkie elementy wracają na swoje miejsce. Zawracamy i ruszamy na dalszy podbój kraju. Po raz trzeci w przeciągu krótkiego czasu mijamy te same domy. Ciekawe, co sobie o nas myśleli ich mieszkańcy, którzy odprowadzali nas spojrzeniami - jeździ toto w tę i nazad.
Dochodzi jedenasta i wreszcie kupujemy chleb i jemy śniadanie. Z pełnymi żołądkami zmierzamy do monastyru Saharna.
Kompleks jest duży i należy do niego znacznie więcej niż skupisko zabudowań zaraz za bramą. Te jednak zostawiamy sobie na później i przechodzimy do tylnej furtki, przez którą wchodzimy na leśną ścieżkę. Na rozwidleniu stoi stary, zatarty drogowskaz. Bardzo ciężko z niego odczytać, co się gdzie znajduje. Idziemy więc, dokąd nas nogi poniosą. Zwłaszcza że nie zależy nam na czasie i do tego jesteśmy jednymi z nielicznych ludzi, którzy zabłąkali się na te tereny. Większość pielgrzymów pozostaje w murach klasztoru.
Między drzewami prześwituje jasny, kamienny mur z oknami, spod których przelewa się woda. Gdy podchodzimy bliżej zagadka się wyjaśnia. To niewielki basenik, przez który przepływa woda ze źródła. Ma ono podobno lecznicze właściwości.
Po zrobieniu kilku zdjęć ruszamy kolejną ścieżką. Ta prowadzi nas do najstarszej części kompleksu - pomieszczeń wykutych w skale. W XVIII wieku, gdy powstawały obecne zabudowania, te cele były już opuszczone. Jednak wciąż są odwiedzane przez pielgrzymów, którzy przynoszą obrazki świętych, własnoręcznie udekorowane. Poza tym każda chyba szczelina wietrzejących skał wypełniona jest karteczkami, na których - jak się domyślamy - wypisane są modlitwy, intencje i życzenia.
Po krótkiej zadumie w miejscu, które idealnie się do niej nadaje, kierujemy się na kolejny szlak, tym razem wiodący na szczyt wzgórza. Zgodnie z mało czytelnym drogowskazem stoi tam jakiś pomnik. Wspinaczka nie należy do najprzyjemniejszych, bo jest parno, duszno i gorąco, a pomiędzy drzewami żadnego powiewu. W nagrodę za dotarcie do celu na górze wita nas chłodny wiaterek i od razu robi się miło. Pomnik jest niewielki, część z tablic zniknęła, reszta jest pomazana. Nawet nie wiemy, co miał upamiętniać.
Pozostała ostatnia ścieżka - wiodąca na samo dno wąwozu, a dalej wzdłuż strumienia. Przyjemny spacer kończy się przy uroczej kaskadzie.
Dziurawym mostkiem wracamy na teren zabudowań klasztornych i idziemy zajrzeć do kościołów. Na tym jednak nie koniec, bo na pobliskiej skale tkwi niewielka kapliczka. Skoro już tu jesteśmy, to i wdrapujemy się do niej. Kapliczka jest wprawdzie zamknięta, ale za to mamy wspaniały widok na okolice i cały monastyr.
Czas mija nieubłaganie, robimy się głodni i zaczynamy szukać knajpki, w której można coś zjeść. Jednak mijamy takie wioski, w których można co najwyżej wypić kawę rozpuszczalną, bo nawet nie ma najprostszych ekspresów, czy automatów. I tak docieramy do Buciusca, gdzie znajdujemy ładne miejsce pod wierzbami, zalewie kilka metrów od brzegu rzeki. Nurtu wprawdzie przez gęste trzciny nie widać, ale mamy do dyspozycji stoły i ławki. Widać, że miejscowi lubią tu przychodzić na pikniki, bo proste meble utrzymane są w przyzwoitym stanie. Jest wiejsko sielsko. Nieopodal pasie się koń, bielutkie gęsi skubią coś na brzegu. Czerwononogi bociek przechadza się przed zielonym murem dostojnym krokiem. Ja zabieram się za szykowanie posiłku, a Jacek siada z gitarą.
Nie tylko dla nas to pora obiadowa. Bocian, który zniknął gdzieś w zaroślach, wraca ze swoim daniem. Porzucam talerz i łapię za aparat. Długie cielsko węża zwisa z czerwonego dzioba. Nie chcę zbliżać się za bardzo, ale i tak ptak uznał, że chyba jednak przeszkadzam mu w posiłku, bo znów chowa się gdzieś za krzakami. Nie będę go gonić.
Powoli ruszamy dalej. I docieramy do wioski Tipova. Jest tu kolejny monastyr (ale bramy zamknięte), jest i wąwóz z podobno piękną kaskadą. Na razie nie możemy znaleźć szlaku do niej. A ponieważ okolica jest urocza, z wysokiego brzegu rozciąga się fantastyczny widok na Dniestr, a do tego robi się już późne popołudnie, postanawiamy zostać. W wiosce z przecudnie malowanej studni bierzemy nowy zapas świeżej wody i zatrzymujemy się na szczycie klifu, poza zabudowaniami. Niedaleko stoi jakaś osobówka, a rodzinka siedzi obok przy grillu. Żeby nie siedzieć bezczynnie wybieramy się na spacer. Okazuje się, że piknikujący siedzą dokładnie na wejściu na szlak - dlatego nie mogliśmy go wcześniej znaleźć.
Początkowo szeroka droga, a potem wąska, kamienna ścieżka serpentynami schodzi w dół zbocza. Dalej jest już mniej więcej płasko, bo idzie się dnem wąwozu. Generalnie jesteśmy sami. W pewnym momencie gdzieś spod drugiego stoku dochodzą nas ludzkie głosy, ale mijamy je i idziemy swoją drogą. Podmokła łąka przechodzi w las, w którym robi się dość ciemno. Bez większych przygód docieramy do końca szlaku, który wieńczy kaskada wody, lądującej w niewielkim, naturalnym baseniku. Jacek obowiązkowo i tradycyjnie wchodzi pod wodospad i po chwili wracamy.
Po raz kolejny okazuje się, że jesteśmy we właściwym miejscu o właściwym czasie. Szelest w gałęziach drzewa wraca uwagę Jacka. To jakiś zwierzak, którego jeszcze za dobrze nie możemy zza liści dojrzeć. Podchodzę powoli i ostrożnie, okrążam pień, od czasu do czasu usiłując pstryknąć jakieś zdjęcie. Wdrapuję się na głaz i moja twarz znajduje się na wysokości pyszczka kuny, która śledzi mnie wzrokiem. Zwierzak nie okazuje strachu i pozwala się spokojnie fotografować.
Sesja z kuną i drugi przystanek przy słodkich jeżynach znacznie wydłużają czas powrotu na górę i do spania szykujemy się po ciemku.

Dzień 6.
Poranek jest niesamowity. Nad głową błękit nieba rozświetlany słońcem, krążące nisko orły, a poniżej, ponad nurtem rzeki, morze białych chmur. Chciałoby się, żeby takie momenty trwały wieczność.
Zmierzamy do Orheiul Vechi , a po drodze pakujemy się niezamierzenie w korek, przejeżdżając przez jakieś miasto. Wystarczyło nam pięć dni, żeby zapomnieć, jaki to koszmarek.
W końcu docieramy do muzeum. Stojący przy drodze policjant pilnuje, by nieuprawnione osoby nie wjeżdżały do samej wioski. Zostawiamy więc Potwora na parkingu przy muzeum i na szlak ruszamy pieszo. Widać, że jest to popularne turystycznie miejsce, bo przy drodze stoi kilka straganów z pamiątkami. Oczy cieszą ręcznie robione, miejscowe drobiazgi. Na szczęście chińszczyzna jeszcze tu nie dotarła.
W programie zwiedzania jest tradycyjna zagroda z przełomu IX i XX wieku, w skład której wchodzi chata, obórka dla owiec, piwniczka, ogród.
Na krótką chwilę wchodzimy do monastyru. A potem, zupełnie inaczej niż większość ludzi, którzy stąd zawracają, ruszamy dalej grzbietem łukowatego wzniesienia. Słońce praży, cienia ani grama, porywy wiatru, wzbudzające miniaturowe wiry powietrzne, są też raczej ciepłe. Nic to, idziemy dalej szeroką, szutrową drogą. W którymś momencie powinna od niej odejść ścieżka, prowadząca w dół, do skalnego miasta. Chyba jednak za mało ludzi tu zagląda, bo po ścieżce, wyraźnie zaznaczonej na mapie, w rzeczywistości nie ma śladu. Nie chcemy ryzykować wędrówki na przełaj przez ostre, uschnięte trawy w dół stromego zbocza. Idziemy więc dalej i dalej, aż docieramy do wioski Trebujeni i polnymi drogami, a potem labiryntem uliczek docieramy do głównej drogi.
W cieniu drzew, w ruinach łaźni tureckiej, robimy dłuższą przerwę. Miło jest położyć się na zielonej trawce, zamoczyć nogi w chłodnej wodzie rzeczki. I chociaż teraz już nam nie bardzo po drodze, to jednak zbaczamy kawałek, żeby zajrzeć do wapiennych komnat. Niesamowite jest to, jak wyraźnie widać tysiące białych muszelek, z których zbudowane są skały. Momentami mam wrażenie, że idę plażą, a nie zboczem wzgórza z dala od jakiejkolwiek wielkiej wody.
Wzdłuż rzeki Raut prowadzi ścieżka, którą zmierzamy w kierunku Starego Orhei i monastyru. Po drodze mijamy zabudowane źródło. Nie tylko można napić się lodowatej wody, ale i odpocząć od skwaru w chłodnych ścianach.
Zbliżając się do celu, od dołu widzimy wyraźnie okna podziemnych pomieszczeń. Na skalny tarasik wychodzą turyści. Też chcemy tam wejść. Najpierw jednak musimy wdrapać się na szczyt.
Zejście do podziemi znajduje się w podstawie niewielkiej dzwonnicy. Wykute w skale wnętrza skrywają niewielką cerkiewkę i kilka, opuszczonych już, mnisich cel.
Schodzimy do wioski, żeby znaleźć jakiś bar lub restaurację i zjeść obiad. Pierwsza jest restauracja, w której ceny nas powalają. Znacząco odstają od tego, do czego już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Jest drogo, nawet jak na polskie standardy. Nie jest to jednak jedyny lokal w okolicy i bez problemu znajdujemy klimatyczną chatę z pysznym jedzeniem w normalnych cenach. Zaletą menu w postaci grubej książeczki jest to, że jedna strona to jedno danie - ze zdjęciem, z opisem składników. Fantastyczna sprawa, zwłaszcza jeśli gość jest na jakiejś diecie lub po prostu pewnych rzeczy nie lubi - tu przynajmniej wiemy, co jemy. Tak powinno być wszędzie.
Prawie cały dzień nam zszedł w Orheiul Vechi i teraz zmierzamy nad Dniestr, żeby odpocząć od upału i wykąpać się w chłodnych wodach. Jedziemy i jedziemy, a tu jak na złość sam wysoki brzeg, bez możliwości zejścia na brzeg. W końcu docieramy do Molovata i znajdujemy miejsce, w którym możemy się zatrzymać.

Dzień 7.
Rankiem Jacek stwierdza, że wypadałoby wreszcie oczyścić Potwora z błota i gliny. Nabiera więc do wiadra wodę z rzeki i zmywa brud z burt i nadkoli. Ja w tym czasie robię inne porządki i przeglądam zapasy.
Pół dnia spędzamy w drodze. Naszym celem jest Milesti Mici - największa podziemna winiarnia w Mołdawii. Aby do niej dotrzeć musimy pokonać Kiszyniów. Decydujemy się ominąć stolicę, żeby nie tracić czasu w korkach, które w tak dużym mieście są w zasadzie pewnikiem.
Gładko i tak nie idzie, bo co chwila coś kusi do zatrzymania się. A to kawa, a to przepyszne, świeżutkie placinty, a to kuszące brzoskwinie. W samo południe docieramy do bram winnicy. Samochód zostawiamy na zewnętrznym parkingu. Nie mamy rezerwacji, więc nastawiam się, że dziś zarezerwuję nam wjazd na poniedziałek. Jednak szczęście po raz kolejny się do nas uśmiecha. Panie w biurze, po chwili zastanowienia i przewertowania notesu, wpisują nas na trzynastą, dodając do anglojęzycznej grupki. Możemy śmiało wjechać i już ustawić samochód w kolejce. I super, bo mamy też wystarczająco dużo czasu na sesję zdjęciową pod dwiema fantastycznymi fontannami. Z jednej z licznych butelek i dzbanów leje się czerwone "wino", z drugiej białe. Zafarbowana woda robi wrażenie i wspaniały klimat. Jacek pozuje, udając, że pije z gigantycznych kieliszków. Na ten widok, przechodząca obok babuszka z miotłą łapie się za głowę i krzyczy:
- To nie wino! Tego nie pić!
Za nami ustawia się kilka osobówek i jakaś taksówka. No cóż, podziemia zwiedza się samochodem, więc gdy nie ma się swojego, trzeba przybyć taryfą. Do jednego z samochodów wsiada przewodniczka, wyprzedza nas i prowadzi. Nasza mała kolumna rusza za nimi.
Z dwustu kilometrów podziemnych korytarzy, my przejeżdżamy pięć. Po drodze zaliczamy kilka przystanków, gdzie wysiadamy i słuchamy opowieści przewodniczki.
Jest wiele opcji wizyty - podstawowa obejmuje zwykłe zwiedzanie, każda kolejna obejmuje degustacje różnych gatunków win, a także obiad w podziemnej restauracji. Nam wystarczy zwykłe zwiedzanie.
Naoglądałam się w domu zdjęć samochodów w korytarzach pełnych beczek i sama podobne chciałam dla Potwora. Okazało się jednak, że takiej opcji zwiedzanie nie przewiduje. Wszystkie przystanki miały miejsce w zakamarkach korytarzy pozbawionych beczek. W kwestii zdjęć nie potrafię się poddać, więc po prostu poprosiłam przewodniczkę o taki mały przystanek pod bekami. Nie ma z tym żadnego problemu. W korytarzach, przez które się tylko przejeżdża raczej nie ma oświetlenia. Przewodniczka sama więc wysiadła z samochodu i stanęła obok mnie, żeby zobaczyć, czy w ogóle cokolwiek wyjdzie. Wyszło!
Kończymy ciekawą wizytę w winnicy i ruszamy na wschód. Po drodze rozglądamy się za jakąś knajpką, ale dziś jest z tym problem - same wesela. Zadowalamy się więc kilkoma plackami z różnym nadzieniem.
Chcemy zobaczyć twierdzę w miejscowości Bendery. Tyle, że Bendery należy już do Naddniestrza, mimo że znajduje się na zachodnim brzegu rzeki. Nie mamy ochoty ponownie przechodzić przez wypełnianie papierów, dogłębną kontrolę i znów płacić. Zawracamy spod szlabanu.
Coś nam terkocze w czasie jazdy i to coraz bardziej. Nie wiemy co, do momentu, gdy licznik staje w miejscu. Nie nabijają się pokonywane kilometry i nie wiemy, z jaką prędkością jedziemy. Wychodzi na to, że urwała się linka od licznika. Ponieważ i tak już jest późne popołudnie, zjeżdżamy nad jakieś jeziorko. Nie będziemy jechać na oślep.

Dzień 8.
Nic nie wymyśliliśmy nowego, a tkwić w jednym miejscu wieczność nie możemy, więc ruszamy w drogę. W pewnym momencie wskaźnik prędkości drgnął. To podsunęło Jackowi myśl, że może linka jednak nie jest urwana. Znajdujemy duży parking przy drodze, na którym możemy pobawić się w "znajdź i usuń usterkę". Po zdjęciu deski rozdzielczej, okazuje się, że linka tylko się odpięła. Całość zostaje ponownie poskładana jak należy i możemy spokojnie kontynuować podróż.
Bez dalszych przygód docieramy do Leova. Według oficjalnej strony internetowej mołdawskiej informacji turystycznej, znajdują się tu pozostałości Muru Trajana, czyli jedyna pamiątka po Rzymianach. Teoria jest piękna, praktyka jednak ma swoje zdanie. Nikt tu o niczym takim nie słyszał, żadnych stanowisk archeologicznych, żadnych antycznych zabytków. Za to przez przypadek, na ulicy Murów Trajana, zostajemy prawie dosłownie wciągnięci na podwórko przez zaciekawioną nami rodzinkę. My zostajemy posadzeni na ławie w cieniu winorośli, a na stole lądują smakołyki. Wszystko z własnej uprawy lub domowej roboty, włączając w to wino i złowią z rana w Prucie rybę. Nie wypada odmówić, więc zostajemy na chwilę. A potem na kolejną. I jeszcze jedną...
Pół dnia spędzamy na pogaduchach. Oni są ciekawi naszego życia w bogatym Eurosojuzie, nas interesuje ich życie po przemianach. Po Mołdawii jeździ sporo samochodów na włoskich numerach. Gospodarze wyjaśniają nam, że to Mołdawianie, którzy wyemigrowali do Włoch za lepszym życiem. Ale zachód to nie jedyny kierunek emigracji. Sporo ludzi pracuje w Rosji. Anatolie, który nam to wszystko klaruje, sam pracuje w Moskwie, a teraz jest tylko w odwiedzinach u rodziców.
Wszyscy z rozrzewnieniem wspominają czasy Związku Radzieckiego, gdy każdy miał pracę, każdą rodzinę było stać na wakacje. Na ulicach leżał asfalt. Teraz pozostało po nim ledwo wspomnienie i dziurawe szutrówki. Od rozpadu Sojuzu nikt już o nie nie dba. Nowe buduje się głównie w okolicach Kiszyniowa, ale nie na prowincji. Oczywiście są ludzie bogaci, ale więcej zdecydowanie biednych, co sami widzimy, jadąc przez kraj.
Anatolie wpada na pomysł pamiątkowej wymiany banknotów. Jednak zamiast mołdawskiego banknotu, wyjmuje sto rubli. My wyciągamy dziesięć złotych. Dobrze, że w ogóle mamy jakąkolwiek polską gotówkę. Na widok nominału widać było wyraźnie rozczarowanie, ale gdy określamy kurs i ile to lei (na ruble nie umiem przeliczyć), to mężczyzna chce nam dać drugą stówkę. Nie bierzemy, bo po co. Nie po to się wymieniamy.
Po raz kolejny potwierdza się, że biedni ludzie ugoszczą cię szczerze, z całego serca i będą cieszyć się z wizyty. Anatolie zaprasza nas do siebie do Moskwy, a rodzice ponownie do Leova. Nie pozostajemy dłużni i wymieniamy się kontaktami. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość.
Miło jest bardzo, ale w końcu trzeba się rozstać. Żegnamy się, jakbyśmy byli członkami rodziny. Zmierzamy wzdłuż Prutu na północ, aż docieramy do Unghemi, gdzie stajemy na noc nad zalewem.

Dzień 9.
Bliskość miasta i sobotnia noc to nie najlepsze połączenie. Cichy zakątek okazał się nie taki cichy. Całą noc ktoś przyjeżdżał poimprezować w sąsiedztwie.
Teoretycznie jedziemy wzdłuż Prutu, ale praktycznie rzeki nie widać. Podjechać bliżej też nie bardzo jest jak, bo to strefa przygraniczna. Tak sobie docieramy w pobliże Cobani. Czeka na nas 100 Kopców (w sieci nazywany z angielska The 100 Knolls lub The Hunderd Knolls). To naturalna formacja, teren pokryty w rzeczywistości tysiącami niewielkich pagórków, które przypominają kopce. Naukowcy wciąż spierają się jaka była geneza ich powstania. Jedni twierdzą, że to pozostałości po rafie koralowej Morza Sarmackiego, inni, że są wynikiem osuwania się ziemi i działania Prutu w zamierzchłych czasach.
Zjeżdżamy z asfaltu między wzgórki, których z szosy, zza drzew nie za bardzo widać. Teraz możemy sobie polną drogą przekulać się między nimi. A po wdrapaniu się na któryś z wyższych, mamy widok na wszystkie okoliczne.
Docieramy do Costeşti, gdzie w maleńkim barze kupujemy kilka placów z bryndzą i ucinamy sobie pogawędkę z panią sprzedającą. Zaopatrzeni, zjeżdżamy najpierw na klif, z którego rozciąga się widok na całe Jezioro Stânca- Costeşti, a potem zjeżdżamy na plażę. Bo przecież szkoda siedzieć tak daleko od wody.
Plaża jest pełna ludzi i śmieci. Obok każdego grilla i grajdołka wyrosły sterty odpadków. Z trudem znajdujemy skrawek jako tako czystego miejsca. Długo nie zostajemy. Tyle, żeby się wykąpać i przejść na skałki, wśród których znajdujemy niewielką grotę. O ile okolica jest piękna, to syf na plaży zniechęca do pozostania tu dłużej.
Ruszamy dalej na północ. Najkrótszą drogą, która kończy się betonowym nabrzeżem ze stalowym, nadrdzewiałym pomostem i nieczynnym promem. Przycumowana do pomostu, zrujnowana łajba (pasażerska), buja się na delikatnych falach. Nie możemy przeprawić się na drugi brzeg, ale sceneria na małą sesję jest fantastyczna. Wskakujemy na pokład, a Jacek nawet wchodzi do sterówki. Do tego - w przeciwieństwie do plaży nad jeziorem - jest tu spokojnie, a kilku pustych butelek, psujących kadr, łatwo się pozbyć.
Musimy się wycofać i znaleźć inną drogę, żeby dojechać do Varatic. Przed wioską po lewej kuszą przepiękne wzgórza i kredowe skały. Zjeżdżamy do nich wybraną na chybił-trafił drogą. Stawiamy gdzieś na trawce Potwora i ruszamy ledwie widoczną ścieżką między wzgórza. Wędrując wzdłuż strumienia docieramy do końca dolinki, gdzie ze skał spływa niewielka kaskada. Miniaturowy, błotnisty stawik pełen jest żab. Po chwili zadumy w akompaniamencie szumu wody, wracamy i ruszamy dalej.
Turlamy się przez wzgórza, ciesząc oczy widokami i spokojem. Czasem zatrzymujemy się, by wysiąść na chwilę i zrobić jakieś zdjęcie. W trakcie jednego z takich przystanków zatrzymuje się przy nas samochód na mołdawskich numerach. Zza kierownicy wysiada mężczyzna i wita nas po polsku. Za nim z auta wysiadają pozostali. Sami Polacy. Po chwili rozmowy okazuje się, że to Pan Jacek, szef wszystkich szefów Mołdawskiego Cukru - cukrowni wykupionej przez polskiego inwestora. Od kilku lat mieszka w Mołdawii i lubi poobwozić po okolicy polskich pracowników, którzy co jakiś czas przyjeżdżają tu na krótkie kontrakty. Ponieważ zna już kraj jak własną kieszeń, to podpowiada nam kilka ciekawych miejsc, wartych odwiedzenia. Na pożegnanie zaprasza nas do siebie.
Wyjątkowo chłodna woda w jeziorze i aż zmarzłam podczas wieczornej kąpieli tak, że zamykam na noc okna. Bo chłód znad wody ciągnie.

Dzień 10.
Dziś bierzemy na cel jedno z miejsc poleconych przez Pana Jacka - dolina rzeczki Racovat. Musimy tam jednak dojechać. Tymczasem na drodze dostrzegamy kupkę czegoś - jakieś siano, czy coś, które najpewniej spadło z wozu. Odrobinę dalej napotykamy kolejną, rozrzuconą na dłuższym odcinku. Aż dostrzegamy przed nami, że prawie cała droga zajęta jest na długości kilkudziesięciu metrów tym czymś. Zaintrygowani zatrzymujemy się i ja wysiadam z aparatem, żeby się przyjrzeć, co to. Okazuje się, że fasola. Część ziaren wysypała się ze strączków i leży na asfalcie.
Jak spod ziemi pojawia się kobieta i wyraźnie przestraszona pyta, czy jestem dziennikarką i prosi, by nie robić zdjęć i nie pisać. Uspokajam ją, że to zdjęcie (już zrobione) jest tylko dla mnie, a ja jestem turystką. Udobruchana, wyjaśnia na co właśnie patrzę i że bała się, bo takie suszenie plonów jest nielegalne. A ona nie chce mieć problemów.
- A przecież trzeba jakoś żyć i zapasy na zimę zrobić - mówi. - A potem jeździmy traktorem tam i z powrotem i na koniec zbieramy wysuszone ziarna.
Na tę informację Jacek chce wskakiwać za kierownicę i wymłócić Potworem w ten nietypowy sposób fasolę, ale kobieta śmiejąc się protestuje:
- Nie! Jeszcze nie dziś! Jeszcze nie jest gotowa.
Żegnamy się i ruszamy dalej, do Brinzeni, gdzie zaczyna się szlak dnem doliny do Gordinesti. Teoretycznie moglibyśmy ten szlak przejechać samochodem, ale decydujemy się przejść go piechotą. Jazda Potworem jest cudna, ale w jej trakcie nie pofotografujemy ptaków.
Zjeżdżamy nad rzeczkę i zostawiamy samochód pod zielonym parasolem z wierzby, który zapewni cień na cały dzionek.
Naszą wyprawę można opisać w kilku słowach:
Idziemy. Noga za nogą. Dwa kroki w przód, jeden w bok. I przerwa co kilka kroków. A to ptaki, a to kolorowe, lśniące w słońcu ważki.
I tak to właśnie wygląda. Idziemy nieśpiesznie, generalnie trzymając się strumienia, nad brzegiem którego co chwila napotykamy Jakieś ptaki lub wielobarwne owady. Na początku towarzyszy nam skacząca z kamienia na kamień pliszka. W którymś momencie pojawia się dudek, jakieś wróble i inne, których nazw nie znamy. Nawet dają się fotografować. Co innego czaple, czy bociany. Te starają się trzymać z daleka i szybko uciekają.
Rzeka wije się między wzgórzami. Z rzadka tylko mamy odrobinę cienia, bo dolina nie jest za bardzo zalesiona. Nic nas nie goni, więc wędrujemy sobie nieśpiesznie i nawet nie wiemy, jak daleko już zaszliśmy. W pewnej chwili na błękitnym niebie pojawia się blady rożek. Księżyc już wstał. Normalnie, w domu, pewnie byśmy tego nie zauważyli.
Po czterech godzinach, gdy końca drogi i rzeki nie widać, zawracamy. Musimy przecież przejść te kilka kilometrów z powrotem i jeszcze znaleźć sobie gdzieś przytulne miejsce na nocleg, najlepiej nad wodą, w której można się wykąpać. Wydaje nam się, ze powrót zajmie mniej czasu, bo idziemy znaną już drogą i nie będziemy się aż tak często zatrzymywać. No i racja - wydaje nam się. Bo jednak czeka nas jedna zdecydowanie długa przerwa. A wszystko przez Jacka. Nie patrzył pod nogi wpakował się w błoto - zrobiła się z niego prawdziwa Czarna Stopa. Na szczęście, co sobie szybko przypominamy, bardzo blisko jest szczególny zakątek nad rzeką. Jest tam szerzej, głębiej, a nad wodą rośnie nachylona nad nurtem wierzba. Idealne miejsce na zmycie błota z nóg i sandałów.
W końcu, pod wieczór, wracamy do Potwora i ruszamy na poszukiwanie miejsca na nocleg. Znajdujemy sobie jakiś zakątek, ale nawet nie zdążamy zgasić silnika, gdy pojawiają się pogranicznicy. Grzecznie nas informują, że nie mamy prawa tu być. Wskazują nam, dokąd możemy pojechać, by stanąć nad jeziorem.

Dzień 11.
Po późnym śniadaniu postanawiamy odwiedzić Pana Jacka, więc powoli sobie jedziemy do Cupcini. Chyba nie spodziewał się nas tak szybko, ale udało mu się znaleźć dla nas kilka minut w nawale pracy. Nie chcemy mu przeszkadzać, tan naprawdę chcieliśmy się tylko przywitać, ale spędzamy chwilę przy herbacie i na rozmowie.
Jedziemy do Mîndîc, zobaczyć polecaną posiadłość i pałacyk założone przez Kajetana Ohanowicza, czy raczej to, co z nich zostało. Gdyby nie dokładne wskazówki i GPS, mielibyśmy problem ze znalezieniem właściwego miejsca. Drogowskaz do willi prawie leży, przewrócony, w przydrożnych krzakach i z szosy nie jest widoczny. Brama jest zamknięta, więc wjechać nie możemy, ale możemy zostawić Potwora pod ogrodzeniem, bo furtka jest otwarta.
Wkoło jest pusto, nie ma tu nikogo. Rozglądamy się więc do woli. Pierwszym napotkanym budynkiem jest zdewastowana stołówka. Zaraz obok, na niewielkim placyku, dostrzegamy kamienne postaci dwójki pionierów. Dziewczynka trzyma sztandar, chłopcu brakuje jednej ręki. Szeroką alejką docieramy do pałacyku, mijając po drodze kilka innych zabudowań, w tym sanitariaty typowe dla dawnych obozów i kolonii.
Pałacyk z zewnątrz prezentuje się minimalnie lepiej niż wewnątrz. Drzwi są otwarte, więc ostrożnie wchodzimy do środka. W drewnianych schodach brakuje stopni, w podłogach są dziury. Wszędzie pełno gruzu.
Kiedyś z pewnością piękny park jest zapuszczony. Gdzieś w gęstwinie wypatruję rzeźbę dwóch dziewczynek, czytających książkę. W pierwszej chwili figura wydaje mi się dziwna i z daleka nie dostrzegam, dlaczego. Stojąc tuż przed nią widzę - tułów jednego z dzieci pozbawiony jest głowy, która leży na otwartej książce. Alejka prowadzi nas dalej, do zakątka ze źródełkiem i porośniętymi zielonym mchem, kamiennymi ławą i stolikiem. Musiało tu być naprawdę uroczo.
Tylko kilka kroków dalej stoi wyjątkowo zadbana kaplica rodziny Ohanowicz. Masywne, stalowe drzwi są tylko przymknięte, ale i nieco zastane, więc mocujemy się z nimi chwilę i zaglądamy do wnętrza. To okazuje się zupełnie puste.
Inaczej jest z terenem parku - nie jest jednak pusty. Do naszych uszu docierają czyjeś głosy. Gdy podchodzimy bliżej, widzimy jakiś rodzinny piknik nad brzegiem parkowego stawu. Okazuje się, że to stróż z rodziną. Po kilku słowach pada propozycja, że syn stróża otworzy nam bramę, byśmy wjechali na teren zespołu pałacowo-parkowego. Idziemy więc razem w kierunku wyjścia, a chłopak opowiada nieco o ośrodku. Potwierdza nasze przypuszczenia, że w czasach ZSRR był tu teren obozowy. Okazuje się, że jego matka spędzała tu wakacje, jako dziecko. I z jej relacji wynika, że na pomniku było troje pionierów, ale jedną postać ktoś ukradł, zanim jeszcze ojciec naszego przewodnika zaczął tu pracę.
Wprowadzamy Potwora na teren parku. Chłopak wraca do rodziny, a my kontynuujemy spacer. Nieco z boku, za zasłoną z drzew i chaszczy stoi budynek z sypialniami dla dzieciaków. W części pokoi stoją puste, zardzewiałe stelaże łóżek, czasem trafiają się zdekompletowane szafki. Farba z drzwi schodzi płatami, ale część numerów pokoi, choć wyblakłych, wciąż jest czytelnych. Wchodzimy na samą górę, na taras na dachu budynku.
Po zajrzeniu w każdy chyba skrawek posiadłości, ruszamy dalej. Do kolejnego miejsca poleconego przez Pana Jacka - do zespołu pałacowo-parkowego w Ţaul. Ponieważ większość dnia spędziliśmy w Mîndîc, do Ţaul docieramy popołudniu i ograniczamy się do pospacerowania wokół porzuconych budynków, a rezygnujemy ze zwiedzania rozległego parku.
Jak poprzednio wszystko stoi w ruinie, częściowo zabite deskami. Jest tu cały kompleks - poza pałacem, który z daleka wygląda całkiem ładnie, na terenie stoją inne budynki. Całość sprawia wrażenie swoistego, zaniedbanego i opuszczonego skansenu. Budowla stojąca nieco na uboczu chyba kiedyś stanowiła coś w rodzaju domu kultury. Przez brudne szyby widać wielką salę, a obok znajduje się pozbawiony części dachu kinoteatr, albo kino. Rzędy czerwonych foteli pokrywa kurz.
W przeciwieństwie jednak do Willi Mîndîc, w Ţaul parkowymi ścieżkami między zabudowaniami spacerują całe rodziny. Najpewniej ma to związek z tym, że tu park leży przy samym centrum miejscowości, a nie poza nią.
Wieczór wygania nas z miasteczka. W ostatniej chwili znajdujemy sobie zaciszne jeziorko z dala od drogi, położone na dnie jakiejś dolinki.

Dzień 12.
Przejeżdżamy w okolice wioski Berezovca. Tuż za nią, między sadami i polami stoi pomnik poświęcony hetmanowi Stanisławowi Żółkiewskiemu. Oryginalny, rok po śmierci hetmana, postawił jego syn. Przetrwał on do połowy XIX wieku. Ten, przed którym stoimy, odbudowano na początku XX wieku.
Pod pomnikiem spędzamy dosłownie chwilę i ruszamy znów na północne rubieże. Mimo zapewnień o cudach natury, nie odnajdujemy po drodze niczego nowego, co by nam zaparło dech w piersiach. W pewnym momencie zaczynamy bardzo dosłownie przedzierać się przez sad, a nisko rosnące gałęzie ocierają się o dach i burty samochodu, gdy szeroka droga zamienia się w nikłą ścieżkę.
Za to trafiamy w miejsce, które Pan Jacek nazwał Lazurowym Jeziorkiem. To stare wyrobisko na ternie kamieniołomu zalane wodą. Mniej więcej pośrodku zalewu ponad powierzchnię wystaje fragment jakiejś maszyny. Czyli dodatkowa atrakcja.
Nad zbiornikiem stoi kilka samochodów, a ludzie leżą na brzegu, opalając się, lub pluskają w chłodnej wodzie. My też znajdujemy dla siebie kącik i po chwili wskakujemy w łagodne fale. Zwłaszcza Jacek nie byłby sobą, gdyby nie podpłynął do zatopionego urządzenia. A ja za nim.
Okazuje się, że spokojnie można stanąć na dachu, lub boku kabiny - nie jesteśmy pewni, w jakiej pozycji machina się znajduje. Przytrzymując się wciąż naciągniętych lin, Jacek wdrapuje się na wystające nad wodę ramię. Mam ze sobą aparat, ale po raptem dwóch zdjęciach odmawia posłuszeństwa. Chyba po powrocie do domu czeka nas nowy zakup. Z daleka przygląda nam się grupka młodych mężczyzn. Po chwili też podpływają do wraka. Najwyraźniej sami nie wpadli, że można to zrobić.
Jedziemy do Edinet. Czas nam już zaczyna się kończyć, a my zaczynamy myśleć o Rumunii. W mieście spędzamy sporą część dnia, postanawiamy zjeść i zrobić większe zakupy. Wciąż jednak nie możemy się zdecydować, co dalej. Ostatecznie po raz kolejny lądujemy na plaży nad Jezioro Stânca- Costeşti. W Costeşti jest najbliższe przejście graniczne z Rumunią, więc rano, gdy już podejmiemy decyzję, będziemy mieć blisko.
Na plaży znów tłum. Co krok grill i włączone radio lub odtwarzacz. Miks muzycznych stylów. Jacek nie ma zamiaru odstawać, więc też wyciąga gitarę. Im później, tym robi się luźniej, a przez elektroniczne dźwięki zaczyna przebijać się głos żywych instrumentów. To nie daje Jackowi spokoju. Pakujemy się na szybko i ruszamy na poszukiwanie źródła muzyki, niosącej się po wodzie. Jacek ma nadzieję, że to jakaś impreza w wioskowej knajpce i że będzie można wziąć w niej udział. Parkujemy na łączce po drugiej stronie wioski, tuż przy zamkniętym szlabanie na drodze na wał nad samą wodą. Dalej idziemy pieszo.
Impreza jak najbardziej jest, ale prywatna. Ja, zmęczona, wracam do Potwora i kładę się spać. Do snu przygrywają mi na zmianę skoczne mołdawskie rytmy i klasyka, jak "Fale Dunaju". Jacek wolał zostać na wale, jak najbliżej muzyki.

Dzień 13.
Jacek wrócił grubo po północy. Ledwie otworzył drzwi, oznajmił glośno i radośnie:
- Jestem pijany i przepiłem koszulkę.
Otworzyłam oko, ale nie zauważyłam nagiego torsu. Miał na sobie zamiast granatowego, jakiś szary ciuszek. Wymamrotałam, że goły nie chodzi.
- Bo się zamieniliśmy z moim nowym przyjacielem…
Rankiem, gdy się wyspał, przy śniadaniu opowiada o nocnej imprezie. Siedział pod płotem, aż wzbudził zainteresowanie ochroniarzy, a potem i gości, czy też gospodarzy - sam już nie wiedział. Zgarnęli go do środka, poczęstowali. Popróbował wszystkiego, każdego rodzaju napitku i każdej potrawy. Szybko zaprzyjaźnił się dwoma uczestnikami zabawy i to jeden z nich jako pierwszy ofiarował Jackowi swoją koszulkę. Jacek nie chcąc pozostać dłużnym, ściągnął z grzbietu swoją i nastąpiła wymiana. Jak się też okazało, świętowali naprawienie czy też podłączenie prądu. Potwierdza się, że Mołdawianie potrafią bawić się i cieszyć z byle okazji.
Po naradzie zapada ostateczna decyzja - zjeżdżamy na sam dół kraju i zaczynamy rumuński rekonesans od Delty Dunaju. A to oznacza, że mamy do przejechania praktycznie cały kraj. Tym razem koniec z bocznymi drogami i powolnym człapaniem. Lecimy głównymi.
Tym razem przegapiamy zjazd i ładujemy się do Kiszyniowa. Cóż za strata czasu! Nawigacja czołga nas przez centrum, w którym tkwimy w korkach. W końcu udaje się przejechać.
Wiele osób ostrzegało nas przed radarami. Te zainstalowane w Mołdawii strzelają foty każdemu przejeżdżającemu samochodowi, bez względu na prędkość. I tym nie należy się martwić, jeśli nie przekracza się dozwolonej prędkości. A ci, którzy pozwolą sobie na piratowanie, otrzymują mandat. Nie sprawdzaliśmy na sobie, ale mówiono nam, że w przypadku obcokrajowców odpowiedni kwit czeka na każdym przejściu granicznym. W rzeczywistości poza stolicą nigdzie nie widzieliśmy radarów. A tu faktycznie kilka razy umieszczone nad jezdnią kamery błyskały raz po raz.
Jedziemy przez Gaugazję, z małym przystankiem lub dwoma. Asfalt się skończył. Musimy zwolnić, bo szkoda samochodu na tych dziurach. Gdzieś po drodze napotykamy dwójkę rowerzystów z polskimi flagami. Zatrzymujemy się na moment, by zamienić kilka słów. Para wybrała się do Salonik przez Ukrainę, Mołdawię, Rumunię, Bułgarię. W Salonikach kończą rajd i wsiadają do pociągu, by wrócić do domu. My też cały czas jesteśmy w drodze, ale jednak inaczej - zjeżdżamy na boki, zatrzymujemy się gdzieś na dłużej, zwiedzamy. Oni całe dnie spędzają na siodełkach, nocują przy samej drodze i tak cały miesiąc i tysiące kilometrów.
W Giurguleti wydajemy ostatnie mołdawskie leje i tankujemy paliwo. Musimy na stacji odczekać na swoją kolej, bo pełno jest Rumunów, którzy wpadają po sąsiedzku po tanią benzynę. Na przejściu spędzamy całą wieczność i do Rumunii wjeżdżamy po ciemku. Kraj wita nas deszczem.

Dzień 14.
Rankiem pogoda wcale nie ma zamiaru ulec zmianie. Szybko więc kupujemy winietę w pierwszym lepszym punkcie. Turlamy się do Delty Dunaju z nadzieją, że w końcu przestanie padać i się przejaśni.
Zanim docieramy do pierwszego promu w Galati faktycznie deszcz ustaje, ale wciąż jest pochmurno i wyjątkowo chłodno, na tyle, że wyciągamy z szafy bluzy i długie spodnie. W Nufaru przeprawiamy się ponownie przez rzekę. Tym razem prom jest dużo mniejszy. Plan jest taki, że jedziemy deltą do ujścia, a po drodze znajdujemy sobie coś ciekawego do pooglądania. Jednak jak to często z planami bywa, ląduje on w koszu. Kawałek za Partizani z wciąż zachmurzonego nieba zaczyna lać. To nie są warunki do plątania się po okolicy i wypatrywania ptactwa. Podejmujemy decyzję o ewakuacji z Delty. Mamy za mało czasu i za dużo innych planów, żeby tu zostawać i czekać nie wiadomo jak długo na poprawę pogody.
Można tu wrócić, ale na trochę dłużej niż dzień. Innym więc razem.
Resztę więc dnia spędzamy w drodze. Rankiem chcemy być przy wulkanach błotnych.

Dzień 15.
Świt powitał nas czystym błękitem nieba, zapowiada się wspaniała pogoda. Znaczy, że to właśnie tu mieliśmy przyjechać, w okolice Berca do Vulcanii Noroio?i Pâclele Mici i obok Pâclele Mari.
Po nocy zajechaliśmy w okolice błotnych wulkanów, ale zmęczeni trafiliśmy z drugiej strony wzgórz. Nic to jednak, bo zgodnie ze wskazówkami miejscowych wjeżdżamy w polną drogę i zaczynamy wspinaczkę na śliskie po deszczu, gliniaste zbocza. Dla Potwora to jednak żaden problem. Zostawiamy go na parkingu, zaledwie kilka kroków od granic rezerwatu. Za grosze kupujemy bilety i wchodzimy na teren iście księżycowy.
Jest po prostu idealnie i dokładnie tak jak lubimy - słonecznie i pusto. Poza nami gdzieś w oddali miga mi tylko jedna para. Gdy się później mijamy, okazuje się, że to Polacy.
W licznych "kraterach" bulgocze leniwie błoto i woda. Od razu przypominają mi się błota Fúlipollur w Islandii, chociaż tamte były znacznie aktywniejsze.
W pewnej chwili spostrzegamy prawie na granicy pustynnego terenu terenówki, sunące łąką. Samochody zatrzymują się i pasażerowie wysiadają. Jak spod ziemi pojawia się jakiś człowiek. Z daleka nie słyszymy rozmowy, ale najwyraźniej jest to pracownik rezerwatu i kieruje przybyszy do kasy po bilety. A tak się właśnie zastanawiałam, czy - skoro teren nie jest ogrodzony - ktoś pilnuje gapowiczów wchodzących z innych stron. Najwyraźniej tak.
Natura wzywa, więc idę do wyjścia, przy którym stoją budki ToiToi. Zostawiam Jacka na dosłownie dwie minuty, a gdy wracam zastaję mojego mistrza pakowania się kłopoty niemiłosiernie ubłoconego. Chciał sprawdzić, czy błoto rzeczywiście jest zimne, zrobił o jeden krok za dużo i wpadł po samo udo. Oba aparaty (jego kompakt i moja lustrzanka) też nie ustrzegły się błota. Aczkolwiek Jacek twierdził, że rękę z nikonem trzymał wysoko w górze, to jednak trochę się musiał podpierać, żeby się wygrzebać. Nie wiem, czy mam się śmiać, czy rozpaczać. Mój aparat oczyszczam zwykłą chusteczką, Jacka trzeba wypłukać w jakiejś kałuży, na szczęście olympus jest pancerny i ta przygoda mu nie szkodzi. Na ten widok spotkana polska para śmieje się w głos. Dziewczyna przyznaje, że to dlatego, że dzień wcześniej miała dokładnie taką samą przygodę. Po krótkiej wymianie zdań rozstajemy się, a Jacek w resztkach wpół wyschniętego strumienia obmywa się z grubsza z błota.
Na sam koniec pochodzimy do położonego nieco z boku, samotnego i niepozornego małego stożka. Pochylam się lekko i zaglądam w miniaturowy krater, zastanawiając się, czy cos tam w środku bulgocze. Nagle rozlega się dziwaczny odgłos i obrywam wylatującym z wnętrza błotem. Całą białą koszulkę (to nie był najlepszy wybór stroju) mam teraz w bure ciapki, tak jak i twarz, ręce, nogawki spodni. Ten malec pokazuje na co go stać i co chwila wyrzuca wysoko w powietrze konkretny ładunek. Po pierwszym, niespodziewanym razie wiemy już jak stanąć, żeby uniknąć opryskania i jednocześnie zrobić kilka fajnych ujęć.
Poranek nam się udał, większość czasu byliśmy na terenie wulkanów sami lub prawie sami. Jednak już mija południe, a między stożkami i strumieniami błota zaczyna kręcić się coraz więcej ludzi. To dla nas znak, że należy zmienić lokalizację.
Nie przejeżdżamy daleko, dosłownie rzut beretem jest druga miejscówka z wulkanami błotnymi. Wydawało nam się, że przed chwilą opuściliśmy mocno zaludnione miejsce. Wydawało nam się - tu racja. Tym razem parking jest zapchany, a wokół człowiek na człowieku. Przez myśl przemknęła chęć odwrotu, ale skoro już przyjechaliśmy, to idziemy.
W tym miejscu nie jest już tak dziko, teren jest też bardzo zadeptany. Z przykrością zauważam, że nawet część tych małych, maleńkich otworów i niewyrobionych jeszcze kraterów, jest zniszczona. Za to aktywność gazów w tym miejscu jest zdecydowanie większa, bo i błotne zupy bulgoczą, kipiąc pękającymi bąblami. Kręcimy się tylko chwilkę i uciekamy.
Kierujemy się na trasę Transfogarską, ale po drodze zatrzymujemy się nad jakimś jeziorkiem. Czas odsapnąć i się porządnie odświeżyć. Dalsza droga zostaje na kolejny dzień.

Dzień 16.
Po śniadaniu lecimy dalej, ale naokoło, bo tak się fajnie jedzie, że przegapiłam i pomyliłam drogę. Zdarza się, ale od czego jest czas wolny na wakacyjnym wyjeździe - nigdzie nam się nie spieszy, więc z kilku kilometrów więcej nie robimy tragedii.
Za to o tragedię ociera się nasz pokręcony pomysł, żeby przejechać się Trasą Transfogarską.
Na początku jeszcze nie jest tak źle. Gdzieś tam u stóp "Orlego Gniazda", czyli fortecy Poenari, udaje się zaparkować bez większego problemu, mimo że parking i pobocza są pełne. Zostawiamy Potwora przy drodze i ruszamy na szczyt, do pokonania mamy 1480 schodów i wiele zakrętów. Jedynym pocieszeniem dla mnie jest fakt, że trasa prowadzi w cieniu drzew. Każde z nas ma swoje tempo, ale Jacek męczy się bardzo moim, więc leci przodem. A ponieważ to i tak ja mam kasę, to musi poczekać przy wejściu, bo beze mnie nie kupi biletu.
Ruiny górskiej twierdzy, która miała być jednym z zamków słynnego Wlada Tepesa, nie są wielkie, więc zwiedzanie nie zajmuje dużo czasu. Do tego wszędzie pełno ludzi, a najgorsze jest to, że wielu pali papierosy i chcąc nie chcąc wdycha się ten okropny dym. Za to ciekawą atrakcją są nabite na pal manekiny, spływające "krwią". No co, jak Palownik, to Palownik.
Po kilku dosłownie minutach schodzimy na dół i ruszamy dalej. Na trasie jest jak na Roździeniu w godzinach szczytu. Sznury samochodów w obie strony. A jeszcze gorzej robi się w okolicach tamy, gdzie każdy chce się zatrzymać, a miejsca na to brak. Chyba tego dnia padło nam na mózgi, bo zamiast uciekać gdzie pieprz rośnie i to jak najszybciej, to też się zatrzymujemy. Marzy nam się piesza wycieczka po okolicy, a zapachy świeżo przyrządzanych łakoci kuszą. Po tym małym przystanku przy gigantycznej tamie jedziemy dalej. Jakoś rejs wycieczkowcem po zalewie nie wydaje nam się aż taką atrakcją, by się pchać na pokład.
W końcu wyjeżdżamy z lasu, krajobraz za oknem się zmienia. Przed nami otwiera się widok na przepiękne góry, lśniące zielenią w słońcu. Droga zaczyna wspinać się serpentynami na niewidoczną z dołu przełęcz. Wysoko ponad nami po lewej mamy pieniący się wodospad. Po prawej szumi przelewający się po głazach strumień. Każdy prawie dostępny skrawek terenu zajęty jest przez piknikujące grupki ludzi. Pięknie, prawda? Jednak nie całkiem. Pojawia się jeden poważny problem - gigantyczny korek. Już nawet się nie wleczemy, stoimy.
Ostatecznie decydujemy się zjechać z drogi, zwłaszcza że żołądki już nam nieźle wygrywają głodowego marsza. Wypatruję kawałek wolnej przestrzeni nad strumieniem. Parkujemy tuż obok ducato na polskich numerach. Nasi niespodziewani sąsiedzi właśnie zbierają się do odjazdu, ale zamieniamy jeszcze kilka słów. Mają więcej szczęścia od nas, bo zmierzają w przeciwnym kierunku - tam korka nie ma, mają wolną drogę. Przy okazji uświadamiają nas, że przecież jutro jest święto, więc przedłużony weekend i Rumunii nie wrócą szybko do pracy, co oznacza, że ten korek się prędko nie rozładuje, bo nikomu się nigdzie nie spieszy. Tak to bywa, gdy człowiek straci poczucie czasu.
Póki co korzystamy ze słońca i pogody. Jacek wyciąga gitarę, ja rozkładam się z posiłkiem, a potem siadam do uzupełnienia notatek. Cały czas zerkam na drogę, ale korek nie chce się zmniejszyć ani o metr. Musimy pogodzić się z tym, że jednak czeka nas bardzo mozolna wspinaczka.
Przed dziewiętnastą postanawiamy ruszać dalej. Co ma być, to będzie. Słońce powoli chowa się za szczytami, zrywa się zimny wiatr. Mimo to nie jestem w stanie wysiedzieć cały czas w samochodzie i co chwila wychodzę, żeby zrobić jakieś zdjęcie, lub tylko popatrzeć i się przespacerować.
Po godzinie jesteśmy raptem kilka zakrętów dalej. Coraz wyraźniej widać, że gdzieś przed nami musi być ruch wahadłowy. Gdy tylko przejedzie kilka samochodów z góry, to i my przemieszczamy się o kilka metrów.
Po trzech godzinach takiego czołgania docieramy w całkowitych już ciemnościach na przełęcz. Jest tu istne centrum turystyczne. Oświetlone kramy z pamiątkami i wyrobami regionalnymi są cały czas otwarte. Dokoła kręci się masa ludzi. Z oddali świecą okna schroniska.
Zjeżdżamy na pierwszy parking, a ponieważ chcemy tu przenocować, zostajemy skierowani na jego koniec, gdzieś między skały. I bardzo dobrze, trochę spokoju się przyda.

Dzień 17.
Noc była diablo zimna. Wiem, że spałam, bo nawet coś mi się śniło, ale i tak wstaję rano, jak po nieprzespanej nocy. Cała przełęcz jest wciąż w cieniu, więc póki co nie możemy liczyć na rozgrzewające promienie słońca. Musimy się sami rozgrzać ciepłym śniadaniem.
Po posiłku ruszamy na spacer. Większość ludzi jeszcze śpi, po okolicy kręci się raptem kilka osób, nieliczne kramy zaczynają się powoli otwierać. Za to ptactwo kica i spaceruje beztrosko w niskiej trawie, po skałach i stosach drewna. Paciorkowate oczka zerkają na nas uważnie, ale nie podchodzimy zbyt blisko, więc i ptaki nas ostatecznie ignorują.
Zza szczytów wychyla się w końcu słońce, z każdą chwilą rozświetlając coraz większą połać zielonych stoków i polanę, na której stoi Potwór. Jeszcze tylko chwila, kilka ujęć i ruszamy w dalszą drogę.
Zmierzamy do Sighisoary. Jackowi nawet się to średniowieczne miasteczko podobało, więc chciał mi je pokazać. Po drodze przejeżdżamy przez krainę warownych kościołów. Zupełnie o nich zapomniałam i w pierwszej chwili nie skojarzyłam, co w pewnej chwili mijamy. Gdy dotarło do mnie, co kryje się za potężnymi murami, postanawiamy zawrócić, bo widziałam otwarte bramy. Jednak oba już minięte kościoły w międzyczasie zostały zamknięte. Kolejne, ponieważ to raczej muzea niż świątynie, z powodu dzisiejszego święta są nieczynne. Trudno. Może innym razem. Teraz musimy zadowolić się obejrzeniem sobie tego, co da się z zewnątrz zobaczyć.
W jednym z parków Jacek postanawia związać włosy i w tym celu zrywa z drzewa małą gałązkę. Na szczęście zauważa na niej lokatora - piękną, zieloną gąsienicę - dziwaczkę widłogonka. Wcześniej widziałam takie tylko na zdjęciach, a teraz sama mogłam takie zrobić. Stworzonko cierpliwie pozowało do mojej małej sesji, a potem Jacek odstawił je z powrotem na drzewo.
Wreszcie docieramy do miasta Sighisoara. Pierwszy plan - wymiana gotówki - spala na panewce, bo chociaż wiele przybytków i sklepów jest otwartych mimo święta (turystyka jednak ważna rzecz), to jednak banki i kantory są pozamykane. Druga rzecz - obiad - musi uwzględnić nasz brak gotówki i poszukujemy takiego lokalu, w którym możemy zapłacić kartą. Z tym już nie ma żadnego problemu.
Z pełnymi brzuchami, już na spokojnie szwędamy się po starówce. Szału może nie ma, ale jest całkiem sympatycznie. Z każdej strony spoglądają na nas podobizny Drakuli - z magnesów na lodówki, kartek, t-shirtów, chustek, figurek i innych pamiątek. Mijamy drom Drakuli, w którym podobno urodził się pierwowzór stokerowskiej postaci, czyli Vlad Tepes. Niedaleko, tuż przy Wieży Zegarowej, stoi kamienne popiersie najbardziej znanego transylwańskiego władcy. Jacek tymczasem prowadzi mnie do Krytych Schodów, których zabudowa sięga 1642 roku. Kamienne, obudowane drewnianym tunelem schody prowadzą ze starówki na kościelne wzgórze, z którego roztacza się dobry widok na całe miasto.
U szczytu, przy wyjściu siedzi dwóch gitarzystów. Jacek chyba by nie był sobą, gdyby ich nie zaczepił i nie spróbował pograć na ich instrumentach. Chyba nieźle mu poszło, bo mimo zmiany grajka i repertuaru, do otwartego futerału wciąż wpadały kolejne leje.
Dzień powoli zbliża się ku końcowi, czas ewakuować się z miasta i znaleźć sobie jakiś uroczy zakątek na noc.

Dzień 18.
W nocy zaczęło padać, a rano wcale nie chce się uspokoić. Byczymy się w łóżku, czekając aż przejdzie.
Jednak nie zanosi się, by się uspokoiło, więc zwlekamy się z wyrka i ruszamy powoli. Najwyżej będziemy zwiedzać w deszczu.
Suniemy mokrym asfaltem, widoki zasłaniają nam porastające góry lasy. Aż zjeżdżamy do Lacu Rosu. I znów nasza wakacyjna gwiazda uśmiecha się do nas - ledwie parkujemy, przestaje padać. Nadal jest pochmurno i wilgoć wciąż wisi w powietrzu, ale już nie kapie nam na głowy. Jeziorko jest fantastyczne. Ponad powierzchnię wody wystają kikuty pni zatopionych drzew. Na niektórych pojawiają się młode gałązki, obsypane zielenią liści. Całość tworzy lekko nierealny krajobraz. Rezerwat rezerwatem, ale i pełna komercja - na brzegu knajpki jedna przy drugiej, stoiska z pamiątkami i płatne parkingi.
Jacek raczy się kawą, a ja zastanawiam się, co dalej. Z jednej strony szlak wokół jeziora kusi, z drugiej jakoś się rozleniwiliśmy i nie mamy ochoty moknąć, przedzierając się przez mokre zarośla. Żeby przedłużyć chwilę zastanowienia kupujemy łakocia prosto z pieca i delektujemy się smakiem i chwilą spokoju.
Decydujemy się jechać dalej. W zasadzie od Lacu Rosu zaczyna się Kanion Bicaz. Najpierw nieśmiało skalne ściany zbliżają się do siebie, ale wkrótce robi się coraz ciaśniej, a pionowe zbocza wyrastają coraz wyżej. Jest klimatycznie, ale tylko do "centrum", gdzie po obu stronach drogi rozlokowały się liczne stragany, na których obok wyrobów tradycyjnych, miejscowych sprzedawana jest powszechna chińszczyzna.
Zatrzymujemy się dosłownie na chwilkę i ruszamy dalej.
W miasteczku Bicaz robimy mały przystanek, bo ostatnie leje wydaliśmy nad Lacu Rosu, a jednak gotówka się przydaje. Robimy więc małą wymianę, do tego drobne zakupy i bez dalszej zwłoki jedziemy dalej. Zatrzymujemy się jeszcze na momencik pod prześlicznym kościółkiem - zachwycają nas misterne zdobienia na drewnianych wieżach.
Bez problemu i dość szybko docieramy do Monastyru Voronet. I przeżywamy szok. Pomijam płatne parkingi i kolejne stragany z pamiątkami. Jest tu jednak tylu ludzi i taki tłok, że aż mnie ciarki przechodzą. Nawet na uliczkach Sighnisoary nie było takich tłumów, jakie okalają i wypełniają malowany kościół. Nawet nie bardzo mam jak porobić zdjęcia. Dojście mi do siebie zajmuje ładną chwilę.
Szybko uciekamy z Voronet. Może w kolejnym miejscu będzie luźniej?
Zaledwie dziesięć kilometrów dalej jest Monastyr Humor. Prz wejściu zamiast biletów dostajemy od siedzącej w kasie siostry zakonnej śliwki. Szalenie nam się ten pomysł podoba.
Kościół jest dużo mniejszy i o wiele bardziej sympatyczny od poprzedniego. Wpływ na to z pewnością ma niewielka liczba zwiedzających. Można ze skupieniem i spokojniej obejrzeć freski, zatopić się w ciszy wnętrza. Obok kościoła stoi kamienna wieża, na którą jest swobodny wstęp. Zewnętrzne drewniane schody są normalne, ale wewnętrzne, kamienne, prowadzące na szczyt wieży, tworzą ekstremalnie wąskie przejście. Najwęższe chyba, jakim kiedykolwiek szliśmy.
Widok z góry jest piękny. Możemy wreszcie spojrzeć na bryłę kościoła z innej perspektywy. Szkoda tylko trochę, że mamy widok na północną ścianę, która zamiast pysznić się feerią barw, świeci bielą. Na każdym z kościołów północne ściany, niszczone przez śnieg, pozbawione są pierwotnych ozdób. Czy i kiedy będą one zrekonstruowane? Czas pokaże.
Bez większej nadziei jedziemy do Monastyru Sucevita, ale jesteśmy na miejscu bardzo pozytywnie zaskoczeni, bo - mimo że jest już po siódmej wieczorem - na teren klasztoru i do kościoła wciąż można wejść. Nie liczyłam na to, że uda nam się w ciągu jednego popołudnia odwiedzić aż trzy z malowanych kościołów.
Ten jest największy z odwiedzonej trójki. Otoczony też jest potężnym murem z licznymi basztami, niby średniowieczna warownia. Ustawienie kościoła pozwoliło na zachowanie malowideł na obu długich ścianach. Jest co podziwiać.
Do tego, chyba ze względu na porę, jest tu prawie całkiem pusto. Tylko kilka osób spaceruje w ciszy. Wreszcie mamy atmosferę prawdziwej świątyni, gdzie można skupić się na własnych myślach, modlitwie.
Po raz kolejny mamy fart - wychodząc, w bramie mijamy się z wycieczką, która podjechała autokarem. Wspomnienie ciszy i spokoju zabieramy ze sobą.

Dzień 19.
Do Moldovita przyjeżdżamy wcześnie - tak nam się przynajmniej wydaje, że z nas takie ranne ptaszki. Jednak furta jest już otwarta, a zakonnica siedzi na krzesełku i sprzedaje bilety. Tyle, że jednak poza nami z rana nie ma prawie nikogo. Dlatego w spokoju obchodzimy dziedziniec i kościół. Wewnątrz panuje niezwykły spokój.
To ostatni z zaplanowanych do obejrzenia malowanych kościołów. Czas też się zbliża do końca, więc bez dalszej zwłoki ruszamy w kierunku Sapanty. Co oczywiście nie oznacza, że gdy nam coś w oko wpada, to się nie zatrzymujemy. Wręcz przeciwnie - chcemy wykorzystać naszą obecność w tym regionie maksymalnie. I cóż poradzić na to, że w większości przypadków tym, co zwraca naszą uwagę, są kościoły. Jednym z piękniej zdobionych, jakiekolwiek widziałam, znajdujemy tuż przy drodze w Cârlibaba. Cały front i wrota pokrywają płaskorzeźby, a różne kolory drewna składają się w przyciągającą wzrok kompozycję. Sam kościół jest zamknięty (jakoś wyjątkowo), więc musimy zadowolić się samym obejściem go dokoła z zewnątrz.
Kolejny przystanek na Przełęczy Prislop. Dajemy się skusić pięknym widokom, słońcu i smażonym w głębokim oleju "bułkom" z serem, które raczej przypominają nam pączki. Nasyciwszy bardziej łakomstwo niż głód, idziemy obejrzeć oba kościoły - nowy, murowany i stary, drewniany. Z zewnątrz nowy świeci bielą, kontrastującą z pociemniałym drewnem stojącego obok starego kościółka, który jest zamknięty. Za to bez problemu można wejść do nowego. Wnętrze jest wyjątkowo surowe. Goły beton na ścianach i kolumnach oznacza, że nie wszystkie prace się już zakończyły.
Po małym postoju czas w dalszą drogę. Kolejny, znów nieprzewidziany, przystanek to Monastyr Barsana. Z daleka wzrok przyciąga smukła wieża cerkwi, która mierzy 56 metrów wysokości. Najpierw wchodzimy do "dolnej" kaplicy, drzwiami prowadzącymi z poziomu gruntu. Ściany, sklepienie, kolumny - każdy fragment dostępnej powierzchni pokrywają tradycyjne malowidła. Na piętrze znajduje się kościół, który okazuje się wewnątrz wyjątkowo jasny. I tu wszystko jest malowane, jednak jakby w kontraście do kaplicy pod podłogą, tło malowideł jest białe, a i same sceny charakteryzują jasne, pastelowe kolory.
Cały teren klasztoru jest pięknie utrzymany. Nowsze zabudowania utrzymane są w oryginalnym charakterze, a oczy cieszą niezliczone ilości kwiatów zdobiących rabaty i werandy. Pośrodku terenu znajduje się zabudowane źródło. Z czterech stron można z kranu nabrać wody. Całość zdobią obrazy świętych.
Jest tu też stawik, nad którym przerzucony został drewniany mostek. Stajemy na nim na chwilę i podziwiamy pływające po powierzchni banknoty. Teraz dopiero można docenić, że Rumunii nie drukują pieniędzy na papierze, tylko na tworzywie sztucznym. Nie rozmiękną w wodzie.
Pora obiadowa, więc mijamy Potwora na parkingu i idziemy coś zjeść do knajpki. A obok Potwora stoi VW T3 synchro na francuskich numerach. Jacek chciał go obejrzeć i pogadać z właścicielem, ale przy samochodzie nikogo nie ma. A po obiedzie okazuje się, że i transportera już nie ma. Trudno.
Docieramy w końcu do ostatniej atrakcji Rumunii - Wesołego Cmentarza w Sapanta. Tu znów tłum ludzi. Na szczęście na cmentarzu, chociaż ten nie jest wielki, jakoś się rozchodzimy. Zwłaszcza że my wchodzimy w te wąziutkie boczne alejki i przeciskamy się między zarośniętymi nagrobkami, a tłum sunie w tę i nazad szeroką, główną aleją.
Drewniane, rzeźbione i malowane jaskrawymi kolorami pomniki robią wrażenie. To jest kawałek konkretnej historii konkretnych ludzi. Jedynie z tablicy informacyjnej dowiadujemy się, że każdy z napisów (oczywiście wyrzeźbiony) pod obrazkami opowiada jakąś anegdotę z życia danego człowieka, napisana w dodatku w pierwszej osobie. Żeby sobie poczytać trzeba jednak znać rumuński. My nie znamy, zadowalamy się więc samymi obrazkami. Zwracamy uwagę, że mimo powtarzalności schematów i tematów (np. gospodyni domowa, pasterz, rzeźnik), nie ma dwóch identycznych nagrobków. Chodzimy i chodzimy i wcale nie chce nam się cmentarza opuszczać.
W końcu jednak zbieramy się do dalszej drogi. Już za Satu Mare zjeżdżamy na stację paliw, a tam niespodzianka - synchro z Barsany właśnie tankuje. Okazuje się, że załoga to kilku francuskich studentów. Chłopcy chętnie pokazują Jackowi swój pojazd i równie chętnie oglądają Potwora. I nie ma znaczenia, że już ciemno, aparaty w komórkach idą w ruch - pamiątkowe fotki muszą być.
Granicę węgierską pokonujemy praktycznie z marszu. Rumunii nic i nikogo nie sprawdzają, Węgier rzucił ledwie okiem do wnętrza samochodu w ramach "kontroli bagażu" i też na tym koniec.

Dzień 20.
Padliśmy całkiem niedaleko słowackiej granicy. O świcie ruszamy w dalszą drogę.
Niedaleko Nowej Wsi Spiskiej znajdujemy informację turystyczną (dzięki uprzejmej pomocy jakiegoś Słowaka, bo biuro było raczej schowane) i zaopatrzeni w mapki Słowackiego Raju rozpatrujemy, w które miejsce podjechać i który szlak wybrać, żeby chociaż kawałek sobie pochodzić po terenie parku narodowego. W końcu jedziemy do Polesoku, gdzie Potwór zostaje na wielkim trawiastym parkingu, a my idziemy do kanionu Sucha Biała - szlak akurat na jedno popołudnie. Chociaż jest gorąco, zakładamy trapery i bardzo dobrze. Przydają się, bo w wielu miejscach szlak prowadził korytem strumienia i nie zawsze dało się skakać po kamieniach. Widzieliśmy niejedna osobę w trampkach lub adidasach - kompletnie przemoczonych.
Generalnie jest fantastycznie, a byłoby bajecznie, gdyby nie te tłumy ludzi. Na początku nam to tak nie doskwiera, bo jest na tyle szeroko, że wyprzedzamy i omijamy się bez problemów, a liczne zakosy kryją innych turystów przed naszym wzrokiem. Gdy jednak docieramy do pierwszej drabinki przy wodospadach, utykamy w korku. Nie ma innej rady, trzeba czekać na swoją kolej. A dalej też nie ma już własnego tempa, idziemy gęsiego wąskimi kładkami. Teoretycznie trasa jest do pokonania w dwie godziny, my szliśmy chyba ze trzy - godzina stracona na swoją kolejkę w wąskich gardłach.
Z góry z powrotem do centrum turystycznego i na parking można dostać się na dwa sposoby - pieszo, albo rowerem. Wypożyczenie roweru jest tanie, ale decydujemy się na własne nogi. I dobrze, bo dzięki temu nie przegapiamy malin i jeżyn, a te zawsze chętnie poskubiemy.
Z radością zamieniamy trapery na sandały. Przebrani idziemy na obiad. Jacek oczywiście zamawia swój ulubiony smażony ser.
Do zmroku pozostało już nie za wiele czasu, pora więc rozejrzeć się za noclegiem. Na mapce wypatrujemy z drugiej strony Parku jakieś jeziorko. Wygląda kusząco. Mapka jest na tyle niedokładna, że lądujemy w zupełnie innym niż założone miejscu, ale nie narzekamy. Jest bardzo spokojnie, przytulnie i poza nami tylko starsza para Niemców kamperem. Oni zostają na maleńkim parkingu przy drodze, my przeprawiamy się przez zalaną wodą drogę na niewielki cypel, na którym mamy do dyspozycji zadaszony stolik z ławkami. Jest sielsko anielsko.

Dzień 21.
Ranek zaskoczył nasz mżawką. Chmury wiszą nisko, tuż nad naszymi głowami.
Po nieśpiesznym śniadaniu plączemy się jeszcze chwilkę wokół jeziora i w końcu jedziemy do Dobszyńskiej Jaskini Lodowej (Dobšinská žadová jaskyňa). Na wstęp wydajemy resztkę gotówki, bo - niespodzianka - nie można płacić kartą. Optymistycznie wykupuję też pozwolenie na fotografowanie.
Nawet nie ma co porównywać tej jaskini z Demianowską. Tu temperatura nie podnosi się nigdy powyżej minus dwóch stopni, więc lodu jest pod dostatkiem cały rok, a przenikająca do wnętrza woda, cały rok zamarza. Dzięki temu nawet pod koniec sierpnia możemy podziwiać wciąż żywe nacieki. Tym razem nie żałuję ani jednego centa wydanego na opłaty. Jest naprawdę pięknie i mam co fotografować.
Z jaskini jedziemy już w zasadzie prosto do domu. To już koniec tegorocznej wakacyjnej przygody.


Kontakt: aleksandra.cebo@wp.pl, jpielgrzym@wp.pl

POLECANE STRONY
     Agencja ubezpieczeniowa www.jpielgrzym.pl        

Copyrigth © Aleksandra Cebo