fotopodróże
  GŁÓWNA
  HOME  
  GALERIA
  GALLERY  
  VIDEO
  VIDEO  
  PODRÓŻE
    TRAVEL  
  PUBLIKACJE
    PUBLICATIONS  
  O NAS
    ABOUT US  
  NASZ HONKER
    OUR HONKER  
  LINKI
    LINKS  
  KONTAKT
  CONTACT  

Albania AlbaniaAL
Belgia Belgium Belgia BE
Chorwacja Croatia Chorwacja HR
Czarnogóra CzarnogóraMNE
Dania Denmark Dania DK
Estonia Estonia EE
Finlandia Finland Finladnia FI
Francja France Francja FR
Gibraltar Gibraltar GI
Grecja Grece GrecjaGR
Grenlandia Greenland GrenlandiaGL
Gruzja Georgia GruzjaGEO
Hiszpania Spain Hiszpania ES
Irlandia Ireland IrlandiaIRL
Islandia Iceland IslandiaIS
Litwa Lithuania LitwaLT
Łotwa Latvia Łotwa LV
Macedonia MacedoniaMK
Malta MaltaM
Maroko Morocco Maroko MA
Mołdawia Moldova Mołdawia MD
Monako Monaco Monako MC
Niemcy Germany Niemcy DE
Norwegia Norway Norwegia NO
Portugalia Portugal PortugaliaP
Rumunia Romania Rumunia RO
Serbia SerbiaSRB
Słowacja Slovakia SłowacjaSK
Szwecja Sweden Szwecja SE
Turcja Turkey TurcjaTR
Wielka Brytania Great Britain Wlk. Brytania GB
Włochy Italy  Włochy IT
Wyspy Owcze Faroe Islands  Wyspy OwczeFO
2008
PORTUGALIA
Portugal

Galeria zdjęć 2008 / Gallery - 2008

Not avilable in English.

Tam między innymi byliśmy:

Termin: sierpień 2008r.

Dzień 1.
Wyjątkowo późno, bo po czternastej, wyruszamy w drogę. Na szczęście nasza autostrada do zachodniej granicy jest coraz dłuższa i coraz lepiej i szybciej się tam jedzie. O siedemnastej przekraczamy granicę w Jędrychowie i gnamy już przez niemieckie autostrady.

Dzień 2.
Jedziemy z małymi przerwami przez Niemcy i Francję, aż po czwartej popołudniu wjeżdżamy na parking przy EuroDisneylandzie (fot.). Musimy się szybko zdecydować, do którego z Parków iść. Ponieważ Studio Disney zamykają o 19:00, a Disney Park o 23:00 decyzja jest prosta.
Zaczynamy od Discoveryland i jego atrakcji, a potem przechodzimy dalej. Przed nami otwiera się blichtrowy świat "przygody" w krainie plastikowych bajek, sztucznych strachów i niekończących się kolejek do poszczególnych atrakcji. Zatrzymaliśmy się w parku rozrywki, żeby się zabawić i rozerwać. Dlatego nie zwracamy uwagi na atrapy tworzące wystrój parku i jego obiektów i staramy się dobrze bawić. Co okazuje się nie takie całkiem proste, gdy trzeba spędzić w kolejce do kolejnego rollercoastera co najmniej pół godziny. Rezerwacja wejścia na późniejszą godzinę też nie jest rozwiązaniem, bo można mieć w jednym czasie tylko jedną rezerwację na jedną atrakcję. Na pozostałe i tak trzeba czekać.
Późna pora to szybki zmrok, ale też mniej ludzi. Gdy się ściemniło, kolejki zniknęły, a oświetlone elementy nabrały nieco innego charakteru. Dla mnie zrobiło się bardziej bajkowo i tajemniczo, ponieważ żadne światło nie rozproszy całkowicie ciemności i kolorowe światła wymieszane z plamami głębokiego cienia potrafią wszędzie stworzyć fantazyjny nastrój. W ciągu naszej popołudniowo-wieczornej wizyty mieliśmy okazję dwa razy obejrzeć paradę postaci z bajek i filmów Disneya. Pierwsza, w blasku dnia, druga w ciemnościach rozświetlanych ulicznymi latarniami i bajecznie kolorowymi światełkami zdobiącymi, czy wręcz tworzącymi, platformy (fot.), przejeżdżające główną aleją Parku pośród zgromadzonego tłumu dorosłych i dzieci w przeróżnym wieku.
Nie zdążyliśmy tylko zajrzeć w jeden zakątek - przeznaczony dla najmłodszych Fantasyland, ale z racji wieku i wzrostu i tak chyba byśmy tam nie pasowali. Za to zaliczyliśmy wszystkie inne atrakcje i kolejki.
Na zakończenie wizyty czekał na nas jubileuszowy finał na zakończenie dnia. Poprzedzony wstępem prowadzonym przez słynną parę myszy Miki i Minnie, pokaz sztucznych ogni, światła laserowego i muzyki stworzył niezły spektakl na tle stojącego w centrum Parku zamku.

Dzień 3.
Mamy cały dzień na zobaczenie atrakcji w Disney Studio (fot.). I chociaż to przecież też park rozrywki, to jednak bardziej sprawia wrażenie studia filmowego, na jakie zresztą jest stylizowany.
Poza atrakcjami takimi jak jazda szaloną windą w zrujnowanym Hotelu Hollywood Tower, tutaj pokazuje się, jak się robi filmy i to zarówno te aminowane jak i zwykłe fabularne. Jedną z dwu najlepszych naszym zdaniem atrakcji Studio jest pokaz kręcenia scen kaskaderskich - samochodowych i motocyklowych. Reżyser wraz z ekipą w trakcie zdjęć pokrótce opowiada o co chodzi, potem samochody i motocykle skaczą, bandyci strzelają z karabinów, płoną ognie, tłucze się szkło. Uszy wypełnia ryk silników i pisk opon, w powietrzu unosi się zapach palonej gumy. A po każdej scenie na olbrzymim ekranie oglądamy kulisy poszczególnych scen (okraszone wyjaśniającym różnorakie kwestie wyczerpującym komentarzem) oraz ich efekt końcowy w postaci zmontowanych ostatecznie fragmentów gotowego filmu.
Drugą taką atrakcją jest kolejka wożąca zwiedzających po zakątkach niedostępnych dla pieszych, w których ustawione są fragmenty scenografii kilku filmów. Ale tylko jedno miejsce na trasie tak naprawdę godne jest uwagi. To naziemna część jakiejś kopalni. Wagoniki zatrzymują się tuż obok stojącej na skalistym zboczu cysterny. Po chwili wybucha pożar, podmuch wstrząsa wagonami i ktoś nawet spada z siedzenia. Na skórze czuć wyraźnie gorąc żaru płomieni. W następnej chwili gdzieś tam, poza zasięgiem naszych oczu przerwana zostaje tama i tocząca się po skałach woda z rykiem i w bryzgach piany przewala się i zalewa wszystko, przewracając cysternę i opryskując nas w wagonikach.
Oczywiście po pokazie na ekranach umieszczonych w każdym wagoniku oglądamy tę samą scenę od kuchni - czyli jak to zostało zrobione.
Szwędamy się po parku od atrakcji do atrakcji z małymi przerwami na spełnienie wymagań matki natury. I dochodzimy do wniosku, że w Studio podoba nam się bardziej niż w Parku. Znów robi się późno, czas opuścić parki rozrywki i ruszyć w dalszą drogę, bo jesteśmy dopiero w połowie drogi do tegorocznego celu. Chcąc maksymalnie wykorzystać czas ruszamy od razu na autostradę, nie nocując już pod Paryżem.

Dzień 4.
Ten dzień spędzamy w samochodzie niezmiennie jadąc w stronę hiszpańskiej granicy, którą przekraczamy około godziny szesnastej.
Około północy docieramy do granicy portugalskiej i tam padamy.

Dzień 5.
Pobudka jest dość dziwna w pierwszej chwili. Na zegarku szósta, a za oknami środek nocy - jest pusto, cicho i kompletnie ciemno. Gdy się rozbudziliśmy jakąś chwilę później dotarło do nas, że tu jest nieco inna strefa czasowa niż w Polsce i tak naprawdę wstaliśmy o piątej.
Drugie poranne zaskoczenie to temperatura. Jest lodowato zimno, nawet chyba na Nordkapp poranki nie były aż tak chłodne. Wyciągamy z bagażnika ciepłe rzeczy i rozgrzewamy się gorącą herbatą.
Jesteśmy w Peneda Geres - jedynym portugalskim parku narodowym. W Campo de Geres w informacji turystycznej zbieramy kilka brakujących nam informacji i wyruszamy na jeden ze szlaków. Skupiamy się na Geres, południwo-zachodniej części parku.
Drogi są wąskie i poprowadzone na stokach kamiennych gór przypominają tor rollercoastera. Kamień jest tu bardzo powszechny, zrobione są z nich nawet znaki drogowe (fot.).
Gdy słońce wzniosło się wyżej nad horyzont zrobiło się gorąco, a nawet bardzo gorąco. Na szczęście szlak częściowo prowadzi przez zalesione tereny i korony drzew dają nieco cienia chroniącego przed palącymi promieniami. Docieramy nad brzeg zalewu będącego centralnym punktem parku. Sztuczne jezioro powstało po budowie tamy na rzece i zalaniu dna doliny. Widok z góry jest zachwycający. Na złocistych łachach plaż wylegują się ludzie. Tylko kąpiących się jakoś mało.
Wracamy do samochodu i przejeżdżamy na drugi koniec zalewu - nad tamę. Tam, po jej drugiej stronie jest szutrowa droga prowadząca obok wodospadu i wzdłuż nieregularnego brzegu do prywatnej plaży. Dzieciaki pluskają się w wodzie, dorośli trochę moczą i wylegują na brzegu.
Robi się coraz później, a my już jedziemy drogą w stronę Hiszpanii. Nie ma innej, jeśli się chce objechać Park.
Gdy zjawiamy się w Portela de Homom jest już wieczór i zarówno parking jak i skały przy progach na rzece pustoszeją. Plażowicze, kąpiący się w ciągu dnia w utworzonych przez skały naturalnych basenach, pozbierali już swe ręczniki i piknikowe kosze. Szybko zapada zmrok. I my opuszczamy Portugalię i na noc jedziemy do położonej kilka kilometrów od granicy najbliższej hiszpańskiej miejscowości.

Dzień 6.
Wstaliśmy wcześnie rano i jeszcze zanim słońce zaczęło na dobre świecić i grzać my już jesteśmy w Lindoso. To niewielka wioska położona na terenie Parku, a jej największymi atrakcjami są zamek na wzgórzu (w czasie naszej wizyty nie do zwiedzenia, ponieważ był remontowany) i tradycyjne espigueiros (fot.). To kamienne spichlerze, wspólne dla całej wioski. To właśnie tu i niedalekim Soajo ją bodaj największe zachowane skupiska spichlerzy. Widzieliśmy gdzieniegdzie pojedyncze budowle, z niektórych pozostały tylko fragmenty, ale to, co zobaczyliśmy w Lindoso nas zaskoczyło. Nie liczyliśmy, sami więc nie wiemy ile dokładnie ich jest. Zajmują spory połać ziemi pod murami warowni, każdy zwieńczony krzyżem, wyglądają niby zbiorowisko wykutych z kamienia kapliczek.
Opuszczamy Lindoso i Park Peneda Geres i jedziemy do Ponte da Lima . Ta pełna uroku miejscowość leży nad brzegami rzeki Lima, która dla w antycznym świecie rzymskim znana była jako Leta - rzeka zapomnienia. Wzdłuż rzeki jest piękna promenada i ścieżka do spacerowania, która zachęca do ruchu, a nie siedzenia w domu. Ruch na świeżym powietrzu to dość popularna rozrywka w Ponte da Lima - w ogrodach muzeum wiejskiego na trawnikach rozstawione są kolorowo pomalowane mini-atlasy, nad rzeką można wypożyczyć kajaki i rowery wodne.
Warto przespacerować się także po samym mieście, w którym nie brakuje świetnie zachowanych zabytkowych budynków, charakterystycznych dla tego regionu.
Z Ponte da Lima jedziemy w kierunku Bragi, ale nie zamierzamy się w niej zatrzymywać. Naszym celem jest sanktuarium Bom Jesus (fot.). Planowaliśmy zostawić auto na dole i wejść na górę przepięknymi schodami tarasowymi (fot.), jednak z powodu braku miejsca musimy jechać pod sam szczyt. Udaje nam się jakimś cudem w końcu znaleźć na zatłoczonych parkingach skrawek miejsca dla naszej skody i ruszamy. Zobaczyć swobodnie wnętrze kościoła nie jest prostą sprawą, nawet w środku tygodnia i dnia. Msza za mszą i ślub za ślubem. Zajrzeć można, ale przejść się między nawami już nie. Pozostało nam obejrzenie tego co na zewnątrz i zejście schodami, żeby móc po nich znowu wejść.
Z Bom Jesus chcieliśmy jechać do Citania de Briteiros , ale początkowo nie mogliśmy znaleźć drogi, bo w pewnym newralgicznym miejscu zabrakło drogowskazu. W końcu jednak się udało i krętą drogą dojechaliśmy do jednego z najważniejszych portugalskich stanowisk archeologicznych - pozostałości celtyckiej osady. Uprzedzona przez przewodnik i stronę internetową nie przeżyłam zbyt wielkiego szoku. Gdy mówi się "osada" w myślach przed oczami stają od razu obrazy budynków skupionych niedaleko jeden od drugiego, może nawet otoczone murem obronnym. Tu szczątki muru sięgają najwyżej kolan, tak samo mniej więcej wysokie są szczątki murów zabudowań, które dają co najwyżej wyraźny obraz zarysu kształtu i położenia poszczególnych budynków. Wyraźnie widoczne są główne ulice osady i pozostałości systemu wodociągowego (kamienne rynny doprowadzające wodę ze źródła do głównego zbiornika zbiorczego w osadzie).
Praktycznie na szczycie wzgórza, na którym znajduje się wioska, stoją dwa zrekonstruowane okrągłe domy, które zamknięte są na głucho i można je obejrzeć jedynie z zewnątrz (fot.). Jakiś czas po ich postawieniu kolejni badacze doszli do wniosku, że rekonstrukcja nie odpowiada rzeczywistości i te domy wyglądały jednak inaczej, jednak nikt już ich nie rozbierał i nie poprawiał. Bo tak naprawdę to stuprocentowej pewności nikt nie ma kto z nich ma rację, a może kolejne pokolenie archeologów, antropologów i innych naukowców dokona nowych odkryć i stworzy nowe teorie, które będą przeczyć np. innym znanym obecnie elementom chociażby budowy prehistorycznych domów. Lepiej niech już zostanie jak jest.
Teraz kierunek ocean i wybrzeże. Po drodze mijamy kolebkę Portugalii - miasteczko Guimaraes , którego starówka znajduje się na liście UNESCO. No cóż, już kilka razy stwierdziliśmy, że gusta nasze i ich nie zawsze się pokrywają. Po około godzinie spaceru nie wzbudzającą szczególnego zachwytu starówką, wracamy do samochodu i w drogę.
Około dwudziestej docieramy do Vila do Conde i mając widok na plażę jemy kolację. Mimo najszczerszych chęci Jacek się nie wykąpał, bo woda w Atlantyku okazała się lodowata.

Dzień 7.
Plażowanie odbijamy sobie dzisiaj. Od rana siedzimy na plaży w Praia de Mira . Ja się wyleguję na piasku, Jacek moczy się w falach oceanu. Ponieważ jednak nie potrafimy za długo siedzieć, a o leżeniu na plaży już nawet nie wspomnę, około południa, gdy plaża pustoszeje, zbieramy się i my. Nie udajemy się jednak do miasta, ale na długi spacer plażą. Czapeczka, długa spódnica i ręcznik zarzucony na ramiona zapewniają mi wystarczającą ochronę przed słońcem.
Poza strefami plażowania, pełnymi parasoli i leżaków, zaczyna się domena rybaków. Na brzegu leżą wyciągnięte z wody kolorowe łodzie (fot.), suszą się rozciągnięte na pisaku sieci, traktory ciągnące przyczepy wyładowane koszami (teraz pustymi) czekają na nowy ładunek ryb.
Zawracamy i mijamy znów zaludniającą się plażę. Po przeciwnej stronie miasteczka na skraju plaży stoi kilka opuszczonych drewnianych domów (fot.). Ściany zaczynają się pochylać, fundamenty zasypuje w czasie sztormów niesiony wiatrem piasek. Pozbawione szyb okna zasłonięte są dyktami. A tuż obok, kilka kroków od szarych desek wykwitają na pasku kolorowe parasole, barwne płaty ręczników i koców.
Uznajemy, że już dość plażowania i zbieramy się do dalszej drogi. Jako następną atrakcję zaplanowaliśmy sobie leżące niedaleko wybrzeża bajeczne jaskinie. Niedaleko nie oznacza jednak, że szybko można się tam dostać. Drogi przez wioski, pokręcone jak loki we fryzurze typu afro, ograniczenia prędkości, nie spieszący się kierowcy przed nami - to wszystko powoduje, że nie zdążamy do jaskiń. Nic straconego, zwiedzimy je następnego dnia. A ponieważ jeszcze nie jest całkiem późno, a tuż obok leży Fatima , postanawiamy zajrzeć do tego najpopularniejszego miejsca pielgrzymek w Portugalii.
Bez problemu znajdujemy miejsce na jednym z licznych parkingów otaczających sanktuarium. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że parkingi to jednocześnie jedno wielkie pole namiotowe z pełną infrastrukturą. W cieniu drzew postawione są stoliki z ławkami, między nimi stoją porozstawiane namioty, dokoła kilkanaście toalet, część z nich czynna całą dobę. Postanawiamy przyłączyć się do innych pielgrzymów (z wszelkich stron nie tylko Portugalii) i też spędzić tu noc. Najpierw jednak idziemy do sanktuarium.
W bazylice odbywa się msza w języku niemieckim. Nie przeszkadzamy, więc tylko zaglądamy dyskretnie i idziemy do kaplicy, w której też trwa nabożeństwo.
Wyłożoną wypolerowanym kamieniem ścieżką, ciągnącą się od głównej bramy aż do kaplicy, na kolanach idą pielgrzymi. Każdy w jakiejś intencji. Dla piechura, to przysłowiowe kilka kroków, ale na klęczkach jest daleka i trudna. Dlatego każdy ma na kolanach ochraniacze, w innym przypadku chyba przy końcu drogi każdy pozostawiłby krwawe ślady. Jeśli ktoś się trafi bez ochraniaczy, to inni chętnie mu je odstąpią.
W powietrzu unosi się dym znad ognisk, w których pali się woskowe wota w postaci odwzorowania chorych części ciała - ma to zapewnić wyzdrowienie. Tuż obok sanktuarium jest całe skupisko sklepów i sklepików z dewocjonaliami, pamiątkami i pełnym przekrojem e ludzkich organów i części ciała wykonanych z wosku. O tej porze część półek z woskowymi figurkami jest już pusta. Nic dziwnego, przy takiej masie ludzi przewijających się codziennie przez sanktuarium jest duży zbyt i interes kwitnie.

Dzień 8.
Budzimy się, a tu co? - deszcz. Na szczęście w planie zwiedzanie jaskiń, więc opady nam niestraszne, gorzej by było, gdyby to był dzień na plażowanie.
Z przewodnika wiedzieliśmy o trzech wartych zwiedzenia kompleksach jaskiń, okazało się jednak, że jest ich tu więcej. Przez przypadek na początku trafiamy do Grutas Moeda (fot.). Skoro już się tam znaleźliśmy, to postanawiamy wejść.
I nie ma czego żałować, bo pełna wszystkich możliwych chyba formacji naciekowych jaskinia okazała się wyjątkowa. Nawet nie ze względu na zdobiącą ją szatę, ale ze względu na oświetlenie. Byliśmy już w niejednej jaskini, ale w tak rzęsiście oświetlonej jeszcze nigdy. Blask lamp wydobywa z podziemnego mroku każdy zakątek korytarzy czy komnat, każdy stalagmit, każdy stalaktyt, każda kolumna, draperia nie ma dla zwiedzających nic do ukrycia, z którejkolwiek strony by się ich nie mijało. Nie powiem, żeby było to lepsze rozwiązanie od tradycyjnego oświetlenia miejscowego, stosowanego w innych jaskiniach. Mniejsze kontrasty gubią w mocnym oświetleniu szczegóły poszczególnych formacji, czasem utrudniają pracę wyobraźni dopatrującej się w dziwnych kształtach obiektów, które można by było nazwać - tortem, pagodą, wielbłądem czy jakimkolwiek innym mianem. Jednak ta ilość światła w podziemnym świecie to coś nowego, innego, w pewien sposób niesamowitego.
Z Moeda jedziemy kilka minut do Grutas Mira de Aire (fot.) - największej jaskini w Portugalii. Po poprzedniej jaskini ta stanowi niezły kontrast - ciemniejsze korytarze, skryte w mroku zakątki komnat. Tu oświetlenie jest właśnie tradycyjne - z ciemności wyławia jedynie fragmenty, ukazuje wyraźniej fakturę i rysunek nacieku. Światło i cienie żywiej pobudzają wyobraźnię. Za to na końcu zwiedzania stworzono istny spektakl. W sztucznie stworzonym basenie grają kolorowe fontanny (fot.). Czasem barwne reflektory oświetlają tylko otaczające tryskającą wodę głazy, czasem bijące w górę strumienie. Na końcu szpaleru szumiących fontann, w oczekiwaniu na wiodącą na powierzchnię windę, można w gablotach obejrzeć zgromadzone eksponaty - kamienie, minerały, szczątki kości prehistorycznych zwierząt znalezione w czasie eksploracji i badania jaskini.
Znowu kierujemy się na wybrzeże. I ciągle pada. W Porto de Mos robimy przerwę na obiad i na małe zakupy. Kusi nas spoglądający ze szczytu wzgórza zamek zielonymi dachówkami. Zastanawiamy się przez chwilę, czy wybierać się do niego w deszczu, ale w końcu jest nam wszystko jedno i wspinamy się skodą na wzniesienie. Z powodu sjesty zamek jest jeszcze zamknięty, ale ledwie po kilku minutach przychodzi jego opiekun i kluczem wielkim jak łom otwiera bramę. Niewielki dziedziniec cały jest kamienny. W kilku miejscach tylko znaczą go plamy zieleni zmieszanej z jakimś innym kolorem. To kwiaty w donicach lub takie, które jakimś cudem uczepiły się korzeniami kamiennych ścian (fot.). Dziedziniec zalewają strugi deszczu, a my chowamy się we wnętrzu. Wędrujemy sobie chwilę komnatami i z wieży na wieżę.
Zameczek jest niewielki i po kilkunastu minutach już nie ma co zwiedzać. Jedziemy więc dalej. Gdy dojeżdżamy w pobliże Obidos (fot.) przestaje padać. Wykorzystujemy to natychmiast i wybieramy się na spacer po leżącej na szczycie wzgórza, otoczonej potężnym murem starówce miasta.
Nie mamy najmniejszej wątpliwości, że to chyba najpiękniejsza starówka jaką widzieliśmy do tej pory (zastanawiam się osobiście jeszcze nad Tallinem, ale sama już nie wiem, każda ma jednak inny charakter).
Najpierw zwiedzamy miasto, do którego wiedzie potężna brama ustrojona kolorowym freskiem na stropie i błękitno-białymi kafelkami azulejos na ścianach (fot.). Główna ulica tętni życiem, pełna jest ludzi - głównie turystów ze wszystkich stron świata. Przy tej ulicy są same winiarnie, kafejki i sklepy z pamiątkami. Pełno w nich w nich lokalnych wyrobów - z wełny, dzianiny, koronki, korka, kamienia, drewna, ceramiki. Dokoła błyszczą kolorowe koguty z Barcelos (fot.), pocztówki, zabawki, bibeloty i butelki z portugalskimi winami, wiele z nich w butelkach i buteleczkach o fikuśnych kształtach.
Boczne uliczki są puste, czasem tylko jakiś pojedynczy, zbłąkany turysta lub miejscowy się w nich pojawi. My zapuszczamy się w nie celowo, bo wiemy, że one potrafią być znacznie bardziej urokliwe od zawładniętej przez przemysł turystyczny ulicy głównej. I nie mylimy się. Pnące się w górę pod postacią niskich, rozległych schodków, wąskie uliczki (fot.), kamienne ściany, kamienne podłoże, a jednak w jakiś sposób pełne kwiatów i zieleni. Białe ściany (część z nich ewidentnie wymagająca odświeżenia) z kolorowymi (głównie błękitnymi i żółtymi) akcentami. Terakotowe donice pełne roślin. Tym sposobem okrężną drogą dochodzimy do zamku, który jest pierwszą zabytkową pousadą w tym kraju.
Ponieważ zamek zajmuje hotel, nie zwiedzamy go, lecz ograniczamy się do rozległego dziedzińca. I tu wchodzimy na mury, którymi można obejść całą starówkę. Dla kogoś z lekiem wysokości to spore wyzwanie, bo mur o szerokości góra półtora metra nie ma barierki od strony miasta. Po zewnętrznej stronie oczywiście jest wysoka na około dwa metry dalsza cześć muru, większość więc idąc trzyma się go, ale mijanie się może przyprawić o ból głowy, gdy trzeba oderwać się od kamiennej ściany i przepuścić kogoś, kto jeszcze bardziej boi się znaleźć na skraju przepaści.
Za to widoki są przepiękne i to zarówno na zewnątrz, jak i na całe miasteczko (fot.). Przed wieczorem dotarliśmy do Peniche . W ciągu popołudnia zdążyło się już zupełnie wypogodzić, więc Jacek, mimo wieczornego chłodu zaryzykował kąpiel w oceanie.
A na rozgrzewkę wybraliśmy się na kolację do rybnej restauracji i na spacer po mieście.

Dzień 9.
Rano powitała nas taka mgła, że nie było nic widać na kilkanaście kroków. Pod sporym znakiem zapytania stanęła nasza, zaplanowana na ten dzień, wyprawa na wyspę Berlenga . Ogarnęły nas wątpliwości, czy przypadkiem nie zostaną odwołane rejsy.
W porcie przed dziewiątą ledwo widać burty statków, te jednak wypływają, a my na jednym z nich.
Po raz pierwszy spotykamy się z rozdawaniem pasażerom czarnych plastikowych woreczków na wypadek nudności. Z tego co się orientuję, są tacy, którzy je wykorzystują w trakcie trwającego około godziny rejsu.
Gdy dopływamy do klifowych brzegów wyspy zaczyna się rozjaśniać, a zanim wsiedliśmy do niewielkiej łódeczki wraz z kilkoma innymi turystami, wypogodziło się całkowicie. Zniknęły mgła i chmury. Niebo i woda zrobiły się błękitne, świat rozświetliło już słońce wydobywając z otoczenia pełnię kolorów (fot.).
Wycieczka łodzią do "grot" to rajd pomiędzy wytworzonymi przez wodę i wiatr klifami, łukami i formacjami skalnymi o przeróżnych kształtach (fot.) oraz masą innych łodzi, kajaków, pontonów i ludzi pływających wpław. Przed płytkimi grotami, do których można wpłynąć, ustawiają się kolejki.
Po opłynięciu wyspy dokoła, wracamy do portu. My wspinamy się na górę zygzakowatą ścieżką, a przywiezione towary wędrują specjalną windą. Mijamy położony na ukształtowanych w zboczu tarasach kamping i zastanawiamy się nad wyborem trasy. Na wyspie są dwa szlaki - jeden na prawo od głównej drogi i kampingu, drugi prowadzący na przeciwny skraj wyspy, mijający latarnie morską i fort. Po chwili zastanowienia wybieramy na początek szlak na prawo.
Na wyspie nie ma drzew, więc wędruje się w pełnym słońcu. Gdyby nie lekka bryza znad oceanu chyba bym tego słońca nie wytrzymała. Jednak myślenie o nim nie pomaga go znieść, trzeba więc skupić się na czymś innym. Na przykład na niezliczonych, wrzeszczących, świecących bielą piór w słońcu mewach (fot.). Berlenga to rezerwat i ptasie królestwo. Ptaki nie wyglądają na zbyt płochliwe, aczkolwiek wykazują zdroworozsądkową nieufność i trzeba naprawdę bardzo się zbliżyć, żeby z krzykiem niezadowolenia odeszły lub odleciały. Nieco inaczej jest z pisklętami (fot.). Te starają się jak najszybciej zejść z drogi ludziom. Po zrobieniu kółka wydeptaną między kamieniami ścieżką wracamy na główną drogę asfaltową. Idziemy nią na drugą stronę wyspy. Mijamy po drodze latarnię morską (wszystkie latarnie w Portugali jakie spotkaliśmy to obiekty militarne i nie ma wstępu na ich teren) i fort, który zostawiamy sobie na deser.
Mijamy też "cysternę", czy pozostałości betonowego zbiornika. Niedaleko za nią droga kończy się ślepą uliczką. Trzeba wracać tą samą trasą. Schodzimy z niej na rozwidleniu prowadzącym do Fortu S. Joao Baptista. Droga powadzi najpierw krętymi schodami, które następnie wychodzą na początek kamiennego mostu przerzuconego nad wodami zatoczki utworzonej przez klify. Na jego końcu kilka schodków prowadzi na niewielką wysepkę, której większość zajmują zabudowania fortyfikacji (fot.). Teraz mieści się w niej jedynie restauracja. Spędzamy tam raptem kilka minut i wracamy na początek mostu. Tu znajduje się kilka schodków i stroma ścieżka prowadząca mad brzeg wody. Korzystamy z okazji, że ktoś ma już dość kąpieli i robi nam nieco miejsca na ostrych skałach. Rozkładamy się tam ostrożnie i już po chwili ląduję w lodowatej (przynajmniej jak dla mnie) wodzie. Po żarze lejącym się z nieba w pierwszej chwili to cudowne ochłodzenie, jednak po kilku przepłyniętych metrach zaczynam marznąć. Wracam więc na brzeg, by ogrzać się w promieniach słońca, a do wody wchodzi Jacek.
Mimo, że pod mostem przepływają motorówki z turystami, woda jest kryształowa (fot.) i bez trudu dojrzeć w niej można dno i każdy kamień i głaz na nim leżący.
Na szesnastą trzydzieści musimy wrócić do portu, bo inaczej nasz statek odpłynie bez nas. Zdążamy bez problemu. Wyspa w sumie jest niewielka i pokonanie drogi z fortu do portu to kilkanaście minut. Po niecałej godzinie znów jesteśmy w Peniche. Tym razem mogliśmy podziwiać po drodze miasto i jego port od strony oceanu, czego rano nie było widać.
Na moment wpadamy jeszcze na plażę, a potem zaraz ruszamy w dalszą drogę. Czeka na nas najbardziej na zachód wysunięty skrawek kontynentalnej Europy, czyli Cabo da Roca. Docieramy na miejsce wieczorem, instalujemy się więc w pobliżu na noc.

Dzień 10.
Po raz kolejny dzień wita gęsta i szara mgła. Z parkingu nie widać obelisku z krzyżem na czubku, oznajmiającego, że znajdujemy się na zachodnim krańcu Europy - Cabo da Roca (fot.). Dopiero stojąc kilka kroków od niego można go wyraźnie zobaczyć. Tak samo nie widać w dole fal rozbijających się o przybrzeżne skały i klify.
Po chwili mgła zaczyna się rozwiewać, a my wyruszamy na małą przechadzkę wydeptanym na zboczu szlakiem.
Zbieramy się w końcu i zakręconą jak korkociąg drogą jedziemy do pobliskiej Sintry , żeby zawrzeć bliższą znajomość z niektórymi z jej bajecznych pałaców. Pierwszy na naszej drodze znajduje się Monserrate . Niebo wciąż jest zachmurzone, cały czas delikatnie grozi opadami, jednak obywa się bez nich. My na początek spacerujemy po olbrzymim parku wypełnionym tajemniczymi zakątkami i roślinami sprowadzonymi w ciągu stuleci ze wszystkich kontynentów.
Pałac, a raczej okazała willa w stylu mauretańskim (fot.), jest w trakcie prac remontowo-restauracyjnych i z wyjątkiem dolnego holu i jednego pokoju zwanego muzycznym, nie jest udostępniany do zwiedzania. Już tylko ten skrawek budowli plus jej wygląd zewnętrzny dają niezły pogląd na bogato zdobioną całość.
Następny jest Pałac Pena (fot.). Zostawiamy skodę na niewielkim parkingu na - jakimś cudem jedynym wolnym miejscu i pniemy się na szczyt góry. W trakcie naszej małej wędrówki wypogadza się coraz bardziej i gdy docieramy do bram pałacu, to na niebie pozostają już tylko nieliczne białe obłoczki. I ten pałac otacza rozległy park, ale nie mamy już na niego sił, dlatego skupiamy się wyłącznie na pełnej wież, wieżyczek, przejść, zakamarków kolorowej budowli stojącej dumnie na samym szczycie. Niewątpliwie jest to najbardziej bajkowy pałac jaki udało nam się zobaczyć (i mowa tu nie tylko o rzeczywistym świecie, ale także o filmowym świecie wyobraźni i baśni).
Szczerze mówiąc, nic w zasadzie nie pamiętam z wnętrz zamkowych, a oznacza to tylko jedno - same wnętrza są normalne, czyli pospolite, co jest odwrotnością zewnętrznej urody i czaru pałacu.
Nieopodal, tuż poniżej Pałacu Pena znajdują się ruiny średniowiecznej warowni mauretańskiej, której jednak nie zwiedzaliśmy.
Chcieliśmy zajrzeć w inne miejsce, które mijaliśmy po drodze samochodem. Musieliśmy w tym celu zejść nieco w dół uliczki, przy której zaparkowaliśmy. Minęliśmy bogato zdobione mury parku, aż docieramy do bramy Quinta da Regaleira (fot.) przepięknie zdobionego ażurowymi i filigranowymi architektonicznymi detalami pałacu. Tym razem na spacer po parku zabrakło nam już czasu, woleliśmy wybrać zwiedzanie pałacu. Chociaż inny w charakterze i pozbawiony kolorów, urokiem niewiele ustępuje Pałacowi Pena.
Gdyby chcieć tak naprawdę wgłębić się w pałace i ogrody Sintry, trzeba by było przeznaczyć na to kilka dni.
Jedna przecznica dzieliła nas od historycznego centrum miasta i Pałacu Narodowego. Z zewnątrz nie wyróżnia się urodą, wręcz jest ponury i nijaki. Podobno za to jego wnętrza rekompensują jego zewnętrzną aparycję z nawiązką. Pałac jednak był już od paru godzin zamknięty. Pozostało nam więc poszwędać się uliczkami starówki.
Przed zmrokiem ponownie znaleźliśmy się nad brzegiem wielkiej wody, ale na kąpiel było już jednak za chłodno.

Dzień 11.
Rano podjeżdżamy do dzielnicy Belem w Lizbonie , gdzie w pobliżu słynnej wieży zostawiamy samochód. Dzień w stolicy zaczynamy jednak od starej ciastkarni (założona w 1837 roku) leżącej kilka metrów od Monsteiro dos Jerónimos i Narodowego Muzeum Archeologicznego.
Na samo wspomnienie jeszcze teraz czuję zapach cynamonu i gorących, wyjętych prosto z pieca ciastek, a przed oczyma mam wyłożone malowanymi w niebieskie wzory kaflami ściany, półki pełne szlachetnych alkoholi i te uginające się pod ciężarem świeżutkich ciast i ciasteczek. Rzecz jasna kupujemy ciastka Belem, o których czytaliśmy, że są symbolem Lizbony i że "być w Lizbonie i nie spróbować tych tradycyjnych wypieków to zbrodnia". W kształcie babeczek, posypane cukrem pudrem i cynamonem. Same rozpływają się w ustach. Teraz możemy ruszać na podbój stolicy.
Wracamy na nadbrzeże i zaczynamy od białego Padrao dos Descobrimentos, czyli Pomnika Odkrywców. Przed min na sporym placu rozpościera się olbrzymia, wyłożona z płytek, róża wiatrów z mapą świata pośrodku. Najlepiej widoczna jest ona w tarasu widokowego ulokowanego na szczycie Pomnika (fot.).
Stąd już tylko kilka kroków dzieli nas od Torre Belém (fot.), niewielkiej, pięknie zdobionej architektonicznymi detalami XVI-wiecznej fortecy. Jakoś znosimy ciągnącą się jak ogon węża morskiego kolejkę do wejścia.
Z nabrzeża jedziemy kolejką do centrum miasta, żeby tam pospacerować. Zagłębiamy się w kolorowy, gwarny tłum ludzi. Po ulicach jeżdżą samochody, hałasują toczące się pomiędzy nimi tramwaje. Sami wsiadamy do jednego z nich - słynny numer 28 zabierający pasażerów na zamkowe wzgórze.
Rzecz jasna z zamku zostały tylko zewnętrzne mury i nieco ruin w środku. Za to dokoła rozpościerają się niezłe widoki na całe miasto.
Zresztą widoki na miasto, a w tym też i na zamek (fot.), rozpościerają się z innych wzgórz, na których leży Lizbona.
Po zejściu z góry łazimy jeszcze po ulicach Baixa, a wieczorem wracamy do Belem. Rano obiecaliśmy sobie, że jeśli jeszcze piekarnia będzie otwarta to kupimy sobie jeszcze kilka ciastek na drogę. Udało się. Bierzemy po kilka Belem i całą gamę innych wypieków, w tym pikantnych, jak np. paluszki rybne w cieście. Miał to być zapas na drogę. No cóż, droga okazała się krótka, bo łakocie są tak dobre, że zjadamy je zanim jeszcze docieramy do samochodu.
W czasie narady wojennej decydujemy się opuścić Lizbonę. Mimo, że wielu miejsc i obiektów nie widzieliśmy, to jednak wielkomiejski gwar i rumor nas męczy. Pociągają nas spokojniejsze miejsca. Najważniejsze, czyli łakocie mamy zaliczone - więc w drogę.

Dzień 12.
Dziś dzień drogi. Tniemy na południe, od czasu do czasu robiąc małą przerwę na jedzie i ochłodzenie się nad wodą na jakiejś plaży.
Zatrzymujemy się też na chwilę w małej miejscowości Odeceixe . To w zasadzie wioska w stylu mauretańskim, ponad którą swe skrzydła rozpościera tradycyjny portugalski wiatrak (fot.). I to głównie ze względu na niego tu wjeżdżamy.
Wspinamy się wąskimi uliczkami na szczyt wzgórza do białego walca, którego płócienne skrzydła właśnie są zwijane. Kilka zdjęć z zewnątrz, różne ujęcia. I jeszcze udało nam się wejść do środka i obejrzeć drewniano-kamienny mechanizm służący niegdyś do mielenia ziaren na mąkę.
Jeszcze mały spacer po centrum, kilka odwiedzonych regionalnych sklepów i dalej na szlak. Czeka na nas przecież Koniec Świata .
Na przylądek Cabo Sao Vincene docieramy w tak zwanej ostatniej chwili, czyli tuż przez zachodem słońca. Cudem udaje nam się znaleźć nieco miejsca na naszą skodzinkę, zarzucamy na siebie jakieś ciuchy i idziemy na brzeg klifu. Tam już siedzi dziki tłum, w znacznej części prosto z plaży i owinięty ledwie ręcznikami, więc drżący z zimna. Spektakl nie jest długi - słońce, wiszące w chwili naszego przybycia tuż nad horyzontem, zagłębia się w oceanicznych falach, śląc w przestrzeń ostatnie purpurowe promienie i to koniec. Kilka osób bije brawo, wszyscy się zbierają. Straganiarze z łakociami, kartkami, biżuterią i ciepłymi swetrami w stylu andyjskim, też się pakują. Zupełnie jak na Nordkapp - ludzie przyjechali tu tylko obejrzeć zachód słońca. Rzecz jasna Koniec Świata leży kilkanaście metrów dalej, ale dostęp do tego fragmentu klifu zagradza latarnia morska (wstępu brak).
Teraz już tylko trzeba znaleźć jakieś miejsce na nocleg.

Dzień 13.
Dzień w Sagres zaczynamy od fortecy - jednak jesteśmy za wcześnie, jeszcze nie wpuszczają turystów. Wybieramy się więc na poszukiwanie sklepu, ponieważ musimy uzupełnić zapasy.
Szukamy też miejscowych atrakcji w postaci wypożyczalni sprzętu windsurfingowego i czegoś co mogłoby przykuć naszą uwagę. I znajdujemy kilka rzeczy.
Pierwszą z nich jest rejs w ocean i pływanie z delfinami. Słyszeliśmy już na Gibraltarze i w Hiszpanii, że gdzieś w Portugalii można popływać z delfinami, ale nie spodziewaliśmy się, że to tak ma wyglądać. Łódź, zabierająca kilka osób, wypływa w ocean, tam, po znalezieniu stada wypuszcza do wody swych pasażerów i zostawia ich sam na sam z tymi morskimi ssakami, krążąc w pobliżu. Po jakimś czasie pływacy ładują się do łodzi i wszyscy radośni i szczęśliwi wracają do portu. Rzecz jasna, czy impreza się odbędzie zależy od różnych czynników, w tym od warunków pogodowych. Oczywiście poza tego typu wyprawami uskutecznia się tu także zwykłe wyprawy obserwacyjne.
Dziwnie nam to jakoś zabrzmiało, ale rezerwujemy sobie miejsca na następny ranek. Nic nie musimy z góry płacić, więc nic nie ryzykujemy, a może się dowiemy jak to działa. (br) Drugą atrakcją okazały się blo-karty, czyli takie bojery a kołach. Krążyły na ziemistym torze, pchane podmuchami silnego wiatru, unosząc tumany czerwonego kurzu. Wypatrzyliśmy je już wcześniej, ale okazało się, że otwierają interes dopiero koło południa, dlatego zjawiamy się u nich mniej więcej o tym czasie.
Dostajemy kombinezony, ochraniacze na nogi i ręce i kaski. Po przebraniu się krótki, ale rzeczowy instruktaż i wio. Zabawa jest przednia, za każdym okrążeniem coraz bardziej się rozkręcam. Aż zaczynam wyprzedzać Jacka, co dla niego (zwłaszcza, że wie, że ja nie znoszę dużych prędkości) jest wielkim szokiem.
Z ekologicznych kartów jedziemy na plażę, gdzie Jacek wypożycza deskę z żaglem. On się bawi do wieczora na wodzie, ja spaceruję wzdłuż brzegu szukając wśród skał muszli.
Pod wieczór dzwonimy potwierdzić rezerwację na następny dzień. Dowiadujemy się jednak, że prognoza pogody jest zła i nie będzie można pływać, zapraszają nas na rejs typu safari. Nie wiemy na czym ma polegać niewłaściwość pogody, bo inne prognozy są dobre. Na safari się nie piszemy i tym samym nie zostajemy dłużej w Sagres, tylko jedziemy do Lagos. W końcu zapominamy przez cały dzień o forcie, a gdy sobie przypominamy - jest znów zamknięty. No, mówi się trudno.

Dzień 14.
W informacji turystycznej w Lagos potwierdzają się nasze wątpliwości co do pływania z delfinami w oceanie, czyli na dziko - jest to niezgodne z prawem i nikt tego nie robi. Czyli - tak jak myśleliśmy - tamto w Sagres to jaka s podpucha. Jednak jest takie miejsce, w którym można z delfinami poobcować - to park Zoomarine w Guia. Dostajemy ulotkę z numerem telefonu i przez resztę dnia usiłujemy zarezerwować sobie miejsca. Okazuje się to jednak trudne, ponieważ najbliższy wolny termin jest za tydzień, a to już ostatni tydzień naszego urlopu. Życzliwa pracownica Zoomarine podpowiada nam jednak, żeby przyjechać z rana i zapisać się na listę rezerwową - istnieje mała szansa, że ktoś zrezygnuje i zwolnią się miejsca.
Do południa wiatru nie ma, więc z pływania na desce nici. Póki co nie tracimy dnia i najpierw wybieramy się na przejażdżkę łodzią na Ponta da Piedale (fot.) - jedne z najbardziej charakterystycznych formacji skalnych Algarve. Po powrocie wybieramy się na plażę. Trochę się kąpiemy, trochę leżymy, trochę gramy w paletki, zaglądamy do wypożyczalni sprzętu.
W końcu zbieramy się i ruszamy w kierunku Guia. Po drodze zatrzymujemy się w Alvar i łazimy po upstrzonej czerwonymi skałami plaży (fot.). Idziemy po piasku,brniemy przez wodę, przeciskamy się pomiędzy skalnymi ścianami, szczelinami. Aż wielki, stromy masyw, wysunięty daleko w wody oceanu nie pozwala na dalszy marsz. W jednej z zatoczek się kąpiemy. A ponieważ nie lubmy siedzieć w jednym miejscu za długo wracamy do samochodu i jedziemy dalej.
Próbujemy zobaczyć Praia da Rocha , ale utykamy w fatalnie oznakowanym Portomaio,z którego ciężko jest wyjechać. A jedyna plaża jaką tu widać, to wielka płaska łacha żółtego piasku. Machamy ręką na Praia da Rocha i jedziemy za plakatami do Pera. Ma tu miejsce Fiesa - festiwal rzeźb z piasku pod hasłem filmu (fot.). Ponieważ wystawa otwarta jest całą dobę, nie przejmujemy się, że jest już późno i ciemno. Wielkie piaskowe twory oświetlone są całą rzeszą kolorowych reflektorów. Naszym zdaniem większość postaci wykonana jest dość topornie i wszystkie są takie same. Rozpoznać bohaterów można w zasadzie jedynie po jakichś charakterystycznych akcesoriach (nie dotyczy to postaci z kreskówek, które same w sobie są wystarczająco charakterystyczne i rozpoznawalne).

Dzień 15.
Tym razem be zmarudzenia na porannym spacerze po plaży stawiamy się jako jedni z pierwszych pod wejściem do Zoomarine (fot.). Najpierw czekamy chwilę na otwarcie kas, a po nabyciu biletów wstępu jeszcze chwilę na otwarcie parku. Po przejściu przez bramkę ustawieni zostajemy na niebieskim tle, fotograf robi nam zdjęcie i możemy iść. Udajemy się prosto do biura Dolphin Interaction (czyli tej jednej,szczególnej atrakcji, na której nam tak zależy) i tam wpisujemy się na listę rezerwową. Teraz, czekając na zwolnienie jakichś miejsc możemy spokojnie zaznajomić się z programem i planem parku.
Jest tu kilka ciekawych i naprawdę zajmujących atrakcji - pokazy z delfinami, spektakl, w którym grają foki i lwy morskie, prezentacja ptaków drapieżnych i egzotycznych. A wszystko prowadzone w atmosferze zabawy, w którą wciągana jest cała publiczność. I na każdym kroku mowa jest o ochronie środowiska i ekologii. Bardzo jest ten park na to nastawiony i w takim kierunku prowadzi edukację całych rodzin go odwiedzających. Całość uzupełniają akwaria, basen rekreacyjny, wodne ślizgawki, spływ beczką i kilka małych kolejek dla dzieci. No i oczywiście nie obejdzie się bez kawiarni i barów.
Biegając od pokazu do pokazu za każdym razem po drodze zaglądamy do biura i dopytujemy o szansę uczestnictwa w interakcji z delfinami. Około południa czeka na nas dobra wiadomość - możemy wejść popołudniu o 16-ej. Od razu płacimy i zapisujemy się. Zostajemy z tej okazji zaobrączkowani - papierowe bransoletki zastępują bilet wstępu.
O oznaczonej godzinie z miejsca zbiórki zabiera nas jeden z pracowników parku i prowadzi do niedostępnej ogólnie części, gdzie najpierw przechodzimy szkolenie teoretyczne. Jest to wykład (w postaci pogadanki z naszym udziałem) na temat ekologii, ochrony środowiska (z naciskiem na ekosystem oceanu), gatunków, zwyczajów i innych istotnych informacji na temat delfinów. Osobną część stanowi instruktaż zachowania na basenie - co wolno, czego nie wolno, jak dotykać delfiny, jak i gdzie ich nie dotykać. A na koniec, zanim jeszcze udajemy się do szatni, egzamin z właśnie przekazanych informacji. Co poniektórzy (zwłaszcza jeden Francuz) udają, że słabo mówią po angielsku i migają się z odpowiedziami. Jednak cała grupa dostaje zaliczenie i wreszcie idziemy się przebrać. Każdy z nas dostaje w prezencie ręcznik i klapki basenowe, a na czas zabawy piankową kamizelkę. Na basenie zostajemy podzieleni na mniejsze grupki. Każda ma swojego delfina, z którym się zaznajamia. Fotograf i operator kamery utrwalają nasze zabawy z tymi morskimi ssakami, a trenerzy pilnują zwierząt i porządku.
Aż przychodzi czas pożegnania. Dzień szybko się kończy i park pustoszeje. My wychodzimy jako jedni z ostatnich.

Dzień 16.
Siedząc rano na kolejnej skalisto-piaszczystej plaży zastanawiamy się co z sobą zrobić. No i wymyśliliśmy - zachciało nam się polatać. W tym celu podjechaliśmy do Mariny w Albufeira . Zapisujemy się na parasailing i przez godzinę, w oczekiwaniu na nasz rejs, leniuchujemy spacerując wśród bajecznie kolorowych zabudowań. Przy okazji mała uwaga - trzeba się dobrze zorientować w cenach, bo okazało się, że tutaj koszt lotu jest nieco niższy niż w Lagos na dwa razy niższą wysokość.
W końcu wsiadamy na łódź i wypływamy z portu. Dwóch przystojniaków rozwija sprzęt i po kolei startujemy. Widok z góry całkiem niezły, a jaka cisza i spokój. Nie sam lot jednak jest wyłączną atrakcją - kilka razy każde z nas ląduje w wodzie mocząc siedzenie, mnie nawet udaje się "pobiegać" po wodzie.
Po powrocie na ziemię, a raczej na pokład łodzi i do portu, jedziemy do centrum Albufeiry (fot.). Spacerujemy chwilę uliczkami starówki i dowiadujemy się, że wieczorem jest przy plaży koncert fado. Postanawiamy wrócić wieczorem.
Tymczasem jedziemy znów na plażę - w końcu jesteśmy w Portugalii w Algarve.

Dzień 17.
Plany, ustalone jeszcze w domu, na miejscu okazały się nieco nieadekwatne. Zastanawiamy się więc nad ich modyfikacją. Póki co, wracamy do Lagos, a tam wędrujemy szczytem klifów i podziwiamy Ponta da Piedale z góry.
Ostatecznie postanawiamy opuścić wybrzeże i skierować się na północ, w głąb lądu, powoli wracając do domu. Po drodze mijamy plantacje drzewa korkowego. Część z drzew jest świeżo odarta z kory, cześć porasta nową. Z nadzieją wypatruję składowisk kory, bo chcielibyśmy się jakiemuś bliżej przyjrzeć. I udaje nam się znaleźć po drodze takie, przy którym możemy się zatrzymać i spokojnie przejść się pomiędzy stosami korkowej kory (fot.). Niestety nie było tam nikogo, z kim moglibyśmy po angielsku porozmawiać na temat zbiorów kory. A szkoda.
Popołudniu docieramy do tamy Sta Clara , która tworzy w górach wielki zalew. Nad jego brzegami można się rozłożyć, poplażować, a w uroczo chłodnej wodzie wykąpać. Spędzamy wiec tu bardzo miłe popołudnie.

Dzień 18.
Od rana w drodze. Zatrzymujemy się w Castelo Branko, ale tylko na zakupy w celu uzupełnienia zapasów. Naszym celem na dziś jest Monsanto - kilka lat temu uznane za "najbardziej portugalską wieś w Portugalii". Miejscowość o bogatej historii wyrasta ze zbocza góry i z pokrywających ją skał (fot.). Sprawia to niesamowite wrażenie - olbrzymie głazy wtapiają się w kamienne ściany, wyrastają z krytych czerwoną dachówką dachów. Kamieniem wybrukowane uliczki, z kamieni wybudowane domostwa. A pośród tej olbrzymiej ilości kamieni całkiem sporo zieleni. Na prawie każdej uliczce stoi olbrzymi kamienny (a jakże) krzyż (fot.).
I tylko kilku turystów, którzy zagubili się w labiryncie wąskich uliczek. Odnaleźć się za to mogą na ścieżce prowadzącej na szczyt góry, na którym stoją ruiny zamku (ktoś kiedyś pochopnie zapalił ogień w prochowni, a potem ktoś inny stwierdził, że nie chce mu się już odbudowywać zamku).
Nie zabrałam swojej czapeczki i nawet lekki wiaterek mi tym razem nie pomaga. Poza tym jest on tu inny niż na wybrzeżu - jest suchy, gorący, nie dający żadnej ulgi. A ścieżka poza zabudowaniami nie jest niczym osłonięta od słońca. Gdy docieramy do murów zamku zalegam w cieniu wielkiego głazu i skazuję Jacka na samotne zwiedzanie pozostałości górskiej warowni.
Muszę przyznać, że Monsanto, urocze w swej kamiennej szacie, jest naprawdę wyjątkowym miejscem, które każdemu mogę z całego serca polecić.
Po mile spędzonym popołudniu w upalnej skalnej wiosce zapragnęliśmy dla odmiany nieco chłodu i poszukaliśmy sobie miłego zalewu, w którym możemy się teraz popluskać. A rosnące wokół aromatyczne eukaliptusy dają nieco cienia.

Dzień 19.
Wchód słońca oglądamy z Torre (fot.) - najwyższego szczytu kontynentalnej Portugalii (1993 m n.p.m.), a będącego elementem jednego z łańcuchów Serra da Estrela. To pierwszy szczyt, na który wspięliśmy się samochodem, a nie na własnych nogach.
Opłaciło się być tu o tak pogańskiej porze, pomimo okropnego zimna (znów musieliśmy się ubrać jak w Arktyce). Zalegające pomiędzy kolejnymi szczytami, sporo poniżej nas, chmury tuż przed świtem przypominały ponury ocean, upstrzony kamiennymi wyspami. Coraz wyżej wstające słońce z minuty na minutę maluje coraz wyraźniejszy obraz otoczenia, chmury coraz bardziej stają się podobne do siebie samych.
Gdzieś rozlega się dźwięk dzwonków, pomrukiwania i spokojny tętent. To jakiś góral wypuścił swe stado krów, a może tylko przegania z miejsca na miejsce. Tych kilka sztuk bydła, pies pasterski i jeden patrol policji - to poza nami na razie jedyne żywe istoty na górze.
Wybieramy się na mały spacer w kierunku chmur. Te jednak z upływem czasu rozwiewają się i zdają się coraz bardziej nieosiągalne.
Wracamy więc na parking i zaczynamy się rozbierać - szybko robi się bardzo ciepło. W czasie naszej nieobecności zaczęto otwierać Centrum Handlowe znajdujące się na szczycie. Kamienny, trzykondygnacyjny budynek mieszczący w sobie całą rzeszę sklepów - z pieczywem (dajemy się skusić słodkiemu chlebowemu wieńcowi), serami (ku zdumieniu sprzedawców nie chcę nawet ich próbować), wędlinami i mięsem (tu nie odmówię), winami i wszelkimi możliwymi wyrobami, które można sprzedać jako pamiątki. Co ciekawe, spora część bibelotów (typowe suveniry jak breloczki, korkociągi itp. z barwnymi kogucikami z Barcelos), jest tu nieco lub nawet sporo tańsza niż w innych regionach.
W końcu pakujemy się do samochodu i powoli, podziwiając widoki (których ze względu na porę jazdy na górę podziwiać nie mogliśmy), zjeżdżamy w dolinę. Prawie za każdym zakrętem czai się ... parking i punkt widokowy. Dlatego, zanim dojeżdżamy do pierwszych osad i zabudowań, zatrzymujemy się niezliczoną ilość razy. Po drodze napotykamy też popularny cel pielgrzymek - wykuty w skale posąg Matki Boskiej.
W położonej u stóp Torre Covilhi (popularny kurort zimowy) robimy tylko zakupy na drogę i wyruszamy w stronę hiszpańskiej granicy.

Dzień 20.
Po nocnych przygodach w egipskich ciemnościach hiszpańskich dróg i wiosek (zamiast pilnowania na drogowskazach miejscowości zasugerowaliśmy się państwem i wjechaliśmy do Hiszpanii zgoła nie w tym miejscu, w którym planowaliśmy, na dokładkę na resztce paliwa), około południa lądujemy na plaży w Hondarribia . Tak nam jakoś wypadła pora posiłku, a tu znaleźliśmy się tuż przed francuską granicą, ze dwa kilometry od wybrzeża, wiec postanowiliśmy spędzić z godzinę, czy dwie na plaży, zanim wrócimy do domu.
Piaszczysta łacha położona jest w zacisznej zatoczce. Zabawiliśmy tu na tyle długo, że zjedliśmy, Jacek popływał i jeszcze przeszliśmy się po miasteczku. Aż wybiła godzina piąta popołudniu.
Czy to był błąd, czy wcześniejszy wyjazd z Hiszpanii nic by nie dał - nie wiemy, po fakcie i tak szkoda zgadywać. A fakt jest taki, że nie możemy wyjechać z Hiszpanii. Tkwimy w gigantycznym korku, który rozładuje się chyba dopiero w okolicach Bordeaux, albo pod Paryżem. A wszystko przez bramki na autostradzie. Najpierw hiszpańskie. Kilka kilometrów dalej francuskie. Nie wszystkie bramki są czynne, do tego niektórzy turyści nie potrafią zapłacić kartą w automacie. Ktoś się wpakował do kolejki do automatu, a potem usiłował wycofać i przejechać do budki kasjera. Istna masakra i największy koszmar kierowcy. Nie wiem, o której dorwiemy się do otwartej przestrzeni.

Dzień 21.
Koło dziewiątej rano znajdujemy się w okolicach Poitiers i zjeżdżamy z autostrady. Mamy dzień zapasu, a tu przy drodze kusi zjazd do Futuroscope . No więc jedziemy rozerwać się na koniec, jak rozrywaliśmy się na początku wakacji.
Futuroscope to jedno wielkie multikino z kilkoma innymi atrakcjami (jak np. taniec z robotami - szalona zabawa). Kina jakie tylko się chce - tradycyjnego chyba tylko nie ma. Są 2D z dodatkowymi efektami (podmuchy powietrza, pryskająca woda) i ruszającymi się fotelami, 3D typu IMAX, 2D i 3D na sferycznych ekranach pod kopułami, 3D z ruszanymi fotelami i innymi efektami. A wszystko ukryte w budynkach o niezwykłych kształtach i fakturach (fot.).
Po całym dniu latania z jednej sali kinowej na drugą, poprzeplatanego jakimiś kolejkami, robotami, symulatorami, czujemy się jak pijani. Przejażdżka wodnymi rowerami po niewielkim basenie, chłód wieczoru i niesamowity spektakl światła, obrazu i dźwięku na zakończenie podnoszą nas na nogi. Obiecujemy sobie jednak, że długo żadne kino nas nie zobaczy.

Dzień 22.
Od rana w drodze, zatrzymujemy się tylko na małe przerwy. Wiemy jednak z poprzedniej jazdy, że nie jest to najszczęśliwsze rozwiązanie, bo nie daje wystarczająco wypocząć. Dlatego wjeżdżamy do Reims, w którym poza słynną katedrą mieści się muzeum samochodowe. Znajdują się w nim głównie samochody francuskie, w tym kilka ciekawych prototypów.
Taka przerwa regeneruje siły jak nic innego, więc w lepszych humorach wracamy na trasę. Przed nami jeszcze kawałek Francji, całe Niemcy i spory kawał Polski. Jedziemy do domu.


Kontakt: aleksandra.cebo@wp.pl, jpielgrzym@wp.pl

POLECANE STRONY
     Agencja ubezpieczeniowa www.jpielgrzym.pl        

Copyrigth © Aleksandra Cebo