Tam między innymi byliśmy:
Termin: sierpień 2008r.
Dzień 1.
Wyjątkowo późno, bo po czternastej, wyruszamy w drogę. Na szczęście nasza
autostrada do zachodniej granicy jest coraz dłuższa i coraz lepiej i szybciej
się tam jedzie. O siedemnastej przekraczamy granicę w Jędrychowie i gnamy już
przez niemieckie autostrady.
Dzień 2.
Jedziemy z małymi przerwami przez Niemcy i Francję, aż po czwartej popołudniu
wjeżdżamy na parking przy EuroDisneylandzie (fot.).
Musimy się szybko zdecydować, do którego z Parków iść. Ponieważ Studio Disney
zamykają o 19:00, a Disney Park o 23:00 decyzja jest prosta.
Zaczynamy od Discoveryland i jego atrakcji, a potem przechodzimy dalej. Przed
nami otwiera się blichtrowy świat "przygody" w krainie plastikowych bajek,
sztucznych strachów i niekończących się kolejek do poszczególnych atrakcji.
Zatrzymaliśmy się w parku rozrywki, żeby się zabawić i rozerwać. Dlatego nie
zwracamy uwagi na atrapy tworzące wystrój parku i jego obiektów i staramy się
dobrze bawić. Co okazuje się nie takie całkiem proste, gdy trzeba spędzić w
kolejce do kolejnego rollercoastera co najmniej pół godziny. Rezerwacja wejścia
na późniejszą godzinę też nie jest rozwiązaniem, bo można mieć w jednym czasie
tylko jedną rezerwację na jedną atrakcję. Na pozostałe i tak trzeba czekać.
Późna pora to szybki zmrok, ale też mniej ludzi. Gdy się ściemniło, kolejki
zniknęły, a oświetlone elementy nabrały nieco innego charakteru. Dla mnie
zrobiło się bardziej bajkowo i tajemniczo, ponieważ żadne światło nie rozproszy
całkowicie ciemności i kolorowe światła wymieszane z plamami głębokiego cienia
potrafią wszędzie stworzyć fantazyjny nastrój.
W ciągu naszej popołudniowo-wieczornej wizyty mieliśmy okazję dwa razy obejrzeć
paradę postaci z bajek i filmów Disneya. Pierwsza, w blasku dnia, druga w
ciemnościach rozświetlanych ulicznymi latarniami i bajecznie kolorowymi
światełkami zdobiącymi, czy wręcz tworzącymi, platformy (fot.), przejeżdżające główną aleją Parku pośród zgromadzonego
tłumu dorosłych i dzieci w przeróżnym wieku.
Nie zdążyliśmy tylko zajrzeć w jeden zakątek - przeznaczony dla najmłodszych
Fantasyland, ale z racji wieku i wzrostu i tak chyba byśmy tam nie pasowali. Za
to zaliczyliśmy wszystkie inne atrakcje i kolejki.
Na zakończenie wizyty czekał na nas jubileuszowy finał na zakończenie dnia.
Poprzedzony wstępem prowadzonym przez słynną parę myszy Miki i Minnie, pokaz
sztucznych ogni, światła laserowego i muzyki stworzył niezły spektakl na tle
stojącego w centrum Parku zamku.
Dzień 3.
Mamy cały dzień na zobaczenie atrakcji w Disney Studio (fot.). I chociaż to przecież też park rozrywki, to jednak
bardziej sprawia wrażenie studia filmowego, na jakie zresztą jest stylizowany.
Poza atrakcjami takimi jak jazda szaloną windą w zrujnowanym Hotelu Hollywood
Tower, tutaj pokazuje się, jak się robi filmy i to zarówno te aminowane jak i
zwykłe fabularne. Jedną z dwu najlepszych naszym zdaniem atrakcji Studio jest
pokaz kręcenia scen kaskaderskich - samochodowych i motocyklowych. Reżyser wraz
z ekipą w trakcie zdjęć pokrótce opowiada o co chodzi, potem samochody i
motocykle skaczą, bandyci strzelają z karabinów, płoną ognie, tłucze się szkło.
Uszy wypełnia ryk silników i pisk opon, w powietrzu unosi się zapach palonej
gumy. A po każdej scenie na olbrzymim ekranie oglądamy kulisy poszczególnych
scen (okraszone wyjaśniającym różnorakie kwestie wyczerpującym komentarzem) oraz
ich efekt końcowy w postaci zmontowanych ostatecznie fragmentów gotowego filmu.
Drugą taką atrakcją jest kolejka wożąca zwiedzających po zakątkach niedostępnych
dla pieszych, w których ustawione są fragmenty scenografii kilku filmów. Ale
tylko jedno miejsce na trasie tak naprawdę godne jest uwagi. To naziemna część
jakiejś kopalni. Wagoniki zatrzymują się tuż obok stojącej na skalistym zboczu
cysterny. Po chwili wybucha pożar, podmuch wstrząsa wagonami i ktoś nawet spada
z siedzenia. Na skórze czuć wyraźnie gorąc żaru płomieni. W następnej chwili
gdzieś tam, poza zasięgiem naszych oczu przerwana zostaje tama i tocząca się po
skałach woda z rykiem i w bryzgach piany przewala się i zalewa wszystko,
przewracając cysternę i opryskując nas w wagonikach.
Oczywiście po pokazie na ekranach umieszczonych w każdym wagoniku oglądamy tę
samą scenę od kuchni - czyli jak to zostało zrobione.
Szwędamy się po parku od atrakcji do atrakcji z małymi przerwami na spełnienie
wymagań matki natury. I dochodzimy do wniosku, że w Studio podoba nam się
bardziej niż w Parku.
Znów robi się późno, czas opuścić parki rozrywki i ruszyć w dalszą drogę, bo
jesteśmy dopiero w połowie drogi do tegorocznego celu. Chcąc maksymalnie
wykorzystać czas ruszamy od razu na autostradę, nie nocując już pod Paryżem.
Dzień 4.
Ten dzień spędzamy w samochodzie niezmiennie jadąc w stronę hiszpańskiej
granicy, którą przekraczamy około godziny szesnastej.
Około północy docieramy do granicy portugalskiej i tam padamy.
Dzień 5.
Pobudka jest dość dziwna w pierwszej chwili. Na zegarku szósta, a za oknami
środek nocy - jest pusto, cicho i kompletnie ciemno. Gdy się rozbudziliśmy jakąś
chwilę później dotarło do nas, że tu jest nieco inna strefa czasowa niż w Polsce
i tak naprawdę wstaliśmy o piątej.
Drugie poranne zaskoczenie to temperatura. Jest lodowato zimno, nawet chyba na
Nordkapp poranki nie były aż tak chłodne. Wyciągamy z bagażnika ciepłe rzeczy i
rozgrzewamy się gorącą herbatą.
Jesteśmy w Peneda Geres - jedynym portugalskim parku narodowym. W Campo
de Geres w informacji turystycznej zbieramy kilka brakujących nam informacji i
wyruszamy na jeden ze szlaków. Skupiamy się na Geres, południwo-zachodniej
części parku.
Drogi są wąskie i poprowadzone na stokach kamiennych gór przypominają tor
rollercoastera. Kamień jest tu bardzo powszechny, zrobione są z nich nawet znaki
drogowe (fot.).
Gdy słońce wzniosło się wyżej nad horyzont zrobiło się gorąco, a nawet bardzo
gorąco. Na szczęście szlak częściowo prowadzi przez zalesione tereny i korony
drzew dają nieco cienia chroniącego przed palącymi promieniami. Docieramy nad
brzeg zalewu będącego centralnym punktem parku. Sztuczne jezioro powstało po
budowie tamy na rzece i zalaniu dna doliny. Widok z góry jest zachwycający. Na
złocistych łachach plaż wylegują się ludzie. Tylko kąpiących się jakoś mało.
Wracamy do samochodu i przejeżdżamy na drugi koniec zalewu - nad tamę. Tam, po
jej drugiej stronie jest szutrowa droga prowadząca obok wodospadu i wzdłuż
nieregularnego brzegu do prywatnej plaży. Dzieciaki pluskają się w wodzie,
dorośli trochę moczą i wylegują na brzegu.
Robi się coraz później, a my już jedziemy drogą w stronę Hiszpanii. Nie ma
innej, jeśli się chce objechać Park.
Gdy zjawiamy się w Portela de Homom jest już wieczór i zarówno parking
jak i skały przy progach na rzece pustoszeją. Plażowicze, kąpiący się w ciągu
dnia w utworzonych przez skały naturalnych basenach, pozbierali już swe ręczniki
i piknikowe kosze. Szybko zapada zmrok. I my opuszczamy Portugalię i na noc
jedziemy do położonej kilka kilometrów od granicy najbliższej hiszpańskiej
miejscowości.
Dzień 6.
Wstaliśmy wcześnie rano i jeszcze zanim słońce zaczęło na dobre świecić i grzać
my już jesteśmy w Lindoso. To niewielka wioska położona na terenie Parku,
a jej największymi atrakcjami są zamek na wzgórzu (w czasie naszej wizyty nie do
zwiedzenia, ponieważ był remontowany) i tradycyjne espigueiros (fot.). To kamienne spichlerze, wspólne dla całej wioski. To
właśnie tu i niedalekim Soajo ją bodaj największe zachowane skupiska spichlerzy.
Widzieliśmy gdzieniegdzie pojedyncze budowle, z niektórych pozostały tylko
fragmenty, ale to, co zobaczyliśmy w Lindoso nas zaskoczyło. Nie liczyliśmy,
sami więc nie wiemy ile dokładnie ich jest. Zajmują spory połać ziemi pod murami
warowni, każdy zwieńczony krzyżem, wyglądają niby zbiorowisko wykutych z
kamienia kapliczek.
Opuszczamy Lindoso i Park Peneda Geres i jedziemy do Ponte da Lima . Ta
pełna uroku miejscowość leży nad brzegami rzeki Lima, która dla w antycznym
świecie rzymskim znana była jako Leta - rzeka zapomnienia. Wzdłuż rzeki jest
piękna promenada i ścieżka do spacerowania, która zachęca do ruchu, a nie
siedzenia w domu. Ruch na świeżym powietrzu to dość popularna rozrywka w Ponte
da Lima - w ogrodach muzeum wiejskiego na trawnikach rozstawione są kolorowo
pomalowane mini-atlasy, nad rzeką można wypożyczyć kajaki i rowery wodne.
Warto przespacerować się także po samym mieście, w którym nie brakuje świetnie
zachowanych zabytkowych budynków, charakterystycznych dla tego regionu.
Z Ponte da Lima jedziemy w kierunku Bragi, ale nie zamierzamy się w niej
zatrzymywać. Naszym celem jest sanktuarium Bom Jesus (fot.). Planowaliśmy zostawić auto na dole i wejść na górę
przepięknymi schodami tarasowymi (fot.),
jednak z powodu braku miejsca musimy jechać pod sam szczyt. Udaje nam się
jakimś cudem w końcu znaleźć na zatłoczonych parkingach skrawek miejsca dla
naszej skody i ruszamy. Zobaczyć swobodnie wnętrze kościoła nie jest prostą
sprawą, nawet w środku tygodnia i dnia. Msza za mszą i ślub za ślubem. Zajrzeć
można, ale przejść się między nawami już nie. Pozostało nam obejrzenie tego co
na zewnątrz i zejście schodami, żeby móc po nich znowu wejść.
Z Bom Jesus chcieliśmy jechać do Citania de Briteiros , ale początkowo
nie mogliśmy znaleźć drogi, bo w pewnym newralgicznym miejscu zabrakło
drogowskazu. W końcu jednak się udało i krętą drogą dojechaliśmy do jednego z
najważniejszych portugalskich stanowisk archeologicznych - pozostałości
celtyckiej osady. Uprzedzona przez przewodnik i stronę internetową nie przeżyłam
zbyt wielkiego szoku. Gdy mówi się "osada" w myślach przed oczami stają od razu
obrazy budynków skupionych niedaleko jeden od drugiego, może nawet otoczone
murem obronnym. Tu szczątki muru sięgają najwyżej kolan, tak samo mniej więcej
wysokie są szczątki murów zabudowań, które dają co najwyżej wyraźny obraz zarysu
kształtu i położenia poszczególnych budynków. Wyraźnie widoczne są główne ulice
osady i pozostałości systemu wodociągowego (kamienne rynny doprowadzające wodę
ze źródła do głównego zbiornika zbiorczego w osadzie).
Praktycznie na szczycie wzgórza, na którym znajduje się wioska, stoją dwa
zrekonstruowane okrągłe domy, które zamknięte są na głucho i można je obejrzeć
jedynie z zewnątrz (fot.). Jakiś czas po ich
postawieniu kolejni badacze doszli do wniosku, że rekonstrukcja nie odpowiada
rzeczywistości i te domy wyglądały jednak inaczej, jednak nikt już ich nie
rozbierał i nie poprawiał. Bo tak naprawdę to stuprocentowej pewności nikt nie
ma kto z nich ma rację, a może kolejne pokolenie archeologów, antropologów i
innych naukowców dokona nowych odkryć i stworzy nowe teorie, które będą przeczyć
np. innym znanym obecnie elementom chociażby budowy prehistorycznych domów.
Lepiej niech już zostanie jak jest.
Teraz kierunek ocean i wybrzeże. Po drodze mijamy kolebkę Portugalii -
miasteczko Guimaraes , którego starówka znajduje się na liście UNESCO.
No cóż, już kilka razy stwierdziliśmy, że gusta nasze i ich nie zawsze się
pokrywają. Po około godzinie spaceru nie wzbudzającą szczególnego zachwytu
starówką, wracamy do samochodu i w drogę.
Około dwudziestej docieramy do Vila do Conde i mając widok na plażę jemy
kolację. Mimo najszczerszych chęci Jacek się nie wykąpał, bo woda w Atlantyku
okazała się lodowata.
Dzień 7.
Plażowanie odbijamy sobie dzisiaj. Od rana siedzimy na plaży w Praia de
Mira . Ja się wyleguję na piasku, Jacek moczy się w falach oceanu. Ponieważ
jednak nie potrafimy za długo siedzieć, a o leżeniu na plaży już nawet nie
wspomnę, około południa, gdy plaża pustoszeje, zbieramy się i my. Nie udajemy
się jednak do miasta, ale na długi spacer plażą. Czapeczka, długa spódnica i
ręcznik zarzucony na ramiona zapewniają mi wystarczającą ochronę przed słońcem.
Poza strefami plażowania, pełnymi parasoli i leżaków, zaczyna się domena
rybaków. Na brzegu leżą wyciągnięte z wody kolorowe łodzie (fot.), suszą się rozciągnięte na pisaku sieci, traktory
ciągnące przyczepy wyładowane koszami (teraz pustymi) czekają na nowy ładunek
ryb.
Zawracamy i mijamy znów zaludniającą się plażę. Po przeciwnej stronie miasteczka
na skraju plaży stoi kilka opuszczonych drewnianych domów (fot.). Ściany zaczynają się pochylać, fundamenty zasypuje w
czasie sztormów niesiony wiatrem piasek. Pozbawione szyb okna zasłonięte są
dyktami. A tuż obok, kilka kroków od szarych desek wykwitają na pasku kolorowe
parasole, barwne płaty ręczników i koców.
Uznajemy, że już dość plażowania i zbieramy się do dalszej drogi. Jako następną
atrakcję zaplanowaliśmy sobie leżące niedaleko wybrzeża bajeczne jaskinie.
Niedaleko nie oznacza jednak, że szybko można się tam dostać. Drogi przez
wioski, pokręcone jak loki we fryzurze typu afro, ograniczenia prędkości, nie
spieszący się kierowcy przed nami - to wszystko powoduje, że nie zdążamy do
jaskiń. Nic straconego, zwiedzimy je następnego dnia.
A ponieważ jeszcze nie jest całkiem późno, a tuż obok leży Fatima ,
postanawiamy zajrzeć do tego najpopularniejszego miejsca pielgrzymek w
Portugalii.
Bez problemu znajdujemy miejsce na jednym z licznych parkingów otaczających
sanktuarium. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że parkingi to jednocześnie jedno
wielkie pole namiotowe z pełną infrastrukturą. W cieniu drzew postawione są
stoliki z ławkami, między nimi stoją porozstawiane namioty, dokoła kilkanaście
toalet, część z nich czynna całą dobę. Postanawiamy przyłączyć się do innych
pielgrzymów (z wszelkich stron nie tylko Portugalii) i też spędzić tu noc.
Najpierw jednak idziemy do sanktuarium.
W bazylice odbywa się msza w języku niemieckim. Nie przeszkadzamy, więc tylko
zaglądamy dyskretnie i idziemy do kaplicy, w której też trwa nabożeństwo.
Wyłożoną wypolerowanym kamieniem ścieżką, ciągnącą się od głównej bramy aż do
kaplicy, na kolanach idą pielgrzymi. Każdy w jakiejś intencji. Dla piechura, to
przysłowiowe kilka kroków, ale na klęczkach jest daleka i trudna. Dlatego każdy
ma na kolanach ochraniacze, w innym przypadku chyba przy końcu drogi każdy
pozostawiłby krwawe ślady. Jeśli ktoś się trafi bez ochraniaczy, to inni chętnie
mu je odstąpią.
W powietrzu unosi się dym znad ognisk, w których pali się woskowe wota w postaci
odwzorowania chorych części ciała - ma to zapewnić wyzdrowienie. Tuż obok
sanktuarium jest całe skupisko sklepów i sklepików z dewocjonaliami, pamiątkami
i pełnym przekrojem e ludzkich organów i części ciała wykonanych z wosku. O tej
porze część półek z woskowymi figurkami jest już pusta. Nic dziwnego, przy
takiej masie ludzi przewijających się codziennie przez sanktuarium jest duży
zbyt i interes kwitnie.
Dzień 8.
Budzimy się, a tu co? - deszcz. Na szczęście w planie zwiedzanie jaskiń, więc
opady nam niestraszne, gorzej by było, gdyby to był dzień na plażowanie.
Z przewodnika wiedzieliśmy o trzech wartych zwiedzenia kompleksach jaskiń,
okazało się jednak, że jest ich tu więcej. Przez przypadek na początku trafiamy
do Grutas Moeda (fot.). Skoro już się tam
znaleźliśmy, to postanawiamy wejść.
I nie ma czego żałować, bo pełna wszystkich możliwych chyba formacji naciekowych
jaskinia okazała się wyjątkowa. Nawet nie ze względu na zdobiącą ją szatę, ale
ze względu na oświetlenie. Byliśmy już w niejednej jaskini, ale w tak rzęsiście
oświetlonej jeszcze nigdy. Blask lamp wydobywa z podziemnego mroku każdy zakątek
korytarzy czy komnat, każdy stalagmit, każdy stalaktyt, każda kolumna, draperia
nie ma dla zwiedzających nic do ukrycia, z którejkolwiek strony by się ich nie
mijało. Nie powiem, żeby było to lepsze rozwiązanie od tradycyjnego oświetlenia
miejscowego, stosowanego w innych jaskiniach. Mniejsze kontrasty gubią w mocnym
oświetleniu szczegóły poszczególnych formacji, czasem utrudniają pracę wyobraźni
dopatrującej się w dziwnych kształtach obiektów, które można by było nazwać -
tortem, pagodą, wielbłądem czy jakimkolwiek innym mianem. Jednak ta ilość
światła w podziemnym świecie to coś nowego, innego, w pewien sposób
niesamowitego.
Z Moeda jedziemy kilka minut do Grutas Mira de Aire (fot.) - największej jaskini w Portugalii. Po poprzedniej
jaskini ta stanowi niezły kontrast - ciemniejsze korytarze, skryte w mroku
zakątki komnat. Tu oświetlenie jest właśnie tradycyjne - z ciemności wyławia
jedynie fragmenty, ukazuje wyraźniej fakturę i rysunek nacieku. Światło i cienie
żywiej pobudzają wyobraźnię. Za to na końcu zwiedzania stworzono istny spektakl.
W sztucznie stworzonym basenie grają kolorowe fontanny (fot.). Czasem barwne reflektory oświetlają tylko otaczające
tryskającą wodę głazy, czasem bijące w górę strumienie. Na końcu szpaleru
szumiących fontann, w oczekiwaniu na wiodącą na powierzchnię windę, można w
gablotach obejrzeć zgromadzone eksponaty - kamienie, minerały, szczątki kości
prehistorycznych zwierząt znalezione w czasie eksploracji i badania jaskini.
Znowu kierujemy się na wybrzeże. I ciągle pada. W Porto de Mos robimy
przerwę na obiad i na małe zakupy. Kusi nas spoglądający ze szczytu wzgórza
zamek zielonymi dachówkami. Zastanawiamy się przez chwilę, czy wybierać się do
niego w deszczu, ale w końcu jest nam wszystko jedno i wspinamy się skodą na
wzniesienie. Z powodu sjesty zamek jest jeszcze zamknięty, ale ledwie po kilku
minutach przychodzi jego opiekun i kluczem wielkim jak łom otwiera bramę.
Niewielki dziedziniec cały jest kamienny. W kilku miejscach tylko znaczą go
plamy zieleni zmieszanej z jakimś innym kolorem. To kwiaty w donicach lub takie,
które jakimś cudem uczepiły się korzeniami kamiennych ścian (fot.). Dziedziniec zalewają strugi deszczu, a my chowamy się
we wnętrzu. Wędrujemy sobie chwilę komnatami i z wieży na wieżę.
Zameczek jest niewielki i po kilkunastu minutach już nie ma co zwiedzać.
Jedziemy więc dalej. Gdy dojeżdżamy w pobliże Obidos (fot.) przestaje padać. Wykorzystujemy to natychmiast i
wybieramy się na spacer po leżącej na szczycie wzgórza, otoczonej potężnym murem
starówce miasta.
Nie mamy najmniejszej wątpliwości, że to chyba najpiękniejsza starówka jaką
widzieliśmy do tej pory (zastanawiam się osobiście jeszcze nad Tallinem, ale
sama już nie wiem, każda ma jednak inny charakter).
Najpierw zwiedzamy miasto, do którego wiedzie potężna brama ustrojona kolorowym
freskiem na stropie i błękitno-białymi kafelkami azulejos na ścianach (fot.). Główna ulica tętni życiem, pełna jest ludzi - głównie
turystów ze wszystkich stron świata. Przy tej ulicy są same winiarnie, kafejki i
sklepy z pamiątkami. Pełno w nich w nich lokalnych wyrobów - z wełny, dzianiny,
koronki, korka, kamienia, drewna, ceramiki. Dokoła błyszczą kolorowe koguty z
Barcelos (fot.), pocztówki, zabawki, bibeloty i butelki
z portugalskimi winami, wiele z nich w butelkach i buteleczkach o fikuśnych
kształtach.
Boczne uliczki są puste, czasem tylko jakiś pojedynczy, zbłąkany turysta lub
miejscowy się w nich pojawi. My zapuszczamy się w nie celowo, bo wiemy, że one
potrafią być znacznie bardziej urokliwe od zawładniętej przez przemysł
turystyczny ulicy głównej. I nie mylimy się. Pnące się w górę pod postacią
niskich, rozległych schodków, wąskie uliczki (fot.),
kamienne ściany, kamienne podłoże, a jednak w jakiś sposób pełne kwiatów i
zieleni. Białe ściany (część z nich ewidentnie wymagająca odświeżenia) z
kolorowymi (głównie błękitnymi i żółtymi) akcentami. Terakotowe donice pełne
roślin. Tym sposobem okrężną drogą dochodzimy do zamku, który jest pierwszą
zabytkową pousadą w tym kraju.
Ponieważ zamek zajmuje hotel, nie zwiedzamy go, lecz ograniczamy się do
rozległego dziedzińca. I tu wchodzimy na mury, którymi można obejść całą
starówkę. Dla kogoś z lekiem wysokości to spore wyzwanie, bo mur o szerokości
góra półtora metra nie ma barierki od strony miasta. Po zewnętrznej stronie
oczywiście jest wysoka na około dwa metry dalsza cześć muru, większość więc idąc
trzyma się go, ale mijanie się może przyprawić o ból głowy, gdy trzeba oderwać
się od kamiennej ściany i przepuścić kogoś, kto jeszcze bardziej boi się znaleźć
na skraju przepaści.
Za to widoki są przepiękne i to zarówno na zewnątrz, jak i na całe miasteczko
(fot.).
Przed wieczorem dotarliśmy do Peniche . W ciągu popołudnia zdążyło się
już zupełnie wypogodzić, więc Jacek, mimo wieczornego chłodu zaryzykował kąpiel
w oceanie.
A na rozgrzewkę wybraliśmy się na kolację do rybnej restauracji i na spacer po
mieście.
Dzień 9.
Rano powitała nas taka mgła, że nie było nic widać na kilkanaście kroków. Pod
sporym znakiem zapytania stanęła nasza, zaplanowana na ten dzień, wyprawa na
wyspę Berlenga . Ogarnęły nas wątpliwości, czy przypadkiem nie zostaną
odwołane rejsy.
W porcie przed dziewiątą ledwo widać burty statków, te jednak wypływają, a my na
jednym z nich.
Po raz pierwszy spotykamy się z rozdawaniem pasażerom czarnych plastikowych
woreczków na wypadek nudności. Z tego co się orientuję, są tacy, którzy je
wykorzystują w trakcie trwającego około godziny rejsu.
Gdy dopływamy do klifowych brzegów wyspy zaczyna się rozjaśniać, a zanim
wsiedliśmy do niewielkiej łódeczki wraz z kilkoma innymi turystami, wypogodziło
się całkowicie. Zniknęły mgła i chmury. Niebo i woda zrobiły się błękitne, świat
rozświetliło już słońce wydobywając z otoczenia pełnię kolorów (fot.).
Wycieczka łodzią do "grot" to rajd pomiędzy wytworzonymi przez wodę i wiatr
klifami, łukami i formacjami skalnymi o przeróżnych kształtach (fot.) oraz masą innych łodzi, kajaków, pontonów i ludzi
pływających wpław. Przed płytkimi grotami, do których można wpłynąć, ustawiają
się kolejki.
Po opłynięciu wyspy dokoła, wracamy do portu. My wspinamy się na górę
zygzakowatą ścieżką, a przywiezione towary wędrują specjalną windą. Mijamy
położony na ukształtowanych w zboczu tarasach kamping i zastanawiamy się nad
wyborem trasy. Na wyspie są dwa szlaki - jeden na prawo od głównej drogi i
kampingu, drugi prowadzący na przeciwny skraj wyspy, mijający latarnie morską i
fort. Po chwili zastanowienia wybieramy na początek szlak na prawo.
Na wyspie nie ma drzew, więc wędruje się w pełnym słońcu. Gdyby nie lekka bryza
znad oceanu chyba bym tego słońca nie wytrzymała. Jednak myślenie o nim nie
pomaga go znieść, trzeba więc skupić się na czymś innym. Na przykład na
niezliczonych, wrzeszczących, świecących bielą piór w słońcu mewach (fot.). Berlenga to rezerwat i ptasie królestwo. Ptaki nie
wyglądają na zbyt płochliwe, aczkolwiek wykazują zdroworozsądkową nieufność i
trzeba naprawdę bardzo się zbliżyć, żeby z krzykiem niezadowolenia odeszły lub
odleciały. Nieco inaczej jest z pisklętami (fot.). Te
starają się jak najszybciej zejść z drogi ludziom. Po zrobieniu kółka wydeptaną
między kamieniami ścieżką wracamy na główną drogę asfaltową. Idziemy nią na
drugą stronę wyspy. Mijamy po drodze latarnię morską (wszystkie latarnie w
Portugali jakie spotkaliśmy to obiekty militarne i nie ma wstępu na ich teren)
i fort, który zostawiamy sobie na deser.
Mijamy też "cysternę", czy pozostałości betonowego zbiornika. Niedaleko za nią
droga kończy się ślepą uliczką. Trzeba wracać tą samą trasą. Schodzimy z niej na
rozwidleniu prowadzącym do Fortu S. Joao Baptista. Droga powadzi najpierw
krętymi schodami, które następnie wychodzą na początek kamiennego mostu
przerzuconego nad wodami zatoczki utworzonej przez klify. Na jego końcu kilka
schodków prowadzi na niewielką wysepkę, której większość zajmują zabudowania
fortyfikacji (fot.). Teraz mieści się w niej jedynie
restauracja. Spędzamy tam raptem kilka minut i wracamy na początek mostu. Tu
znajduje się kilka schodków i stroma ścieżka prowadząca mad brzeg wody.
Korzystamy z okazji, że ktoś ma już dość kąpieli i robi nam nieco miejsca na
ostrych skałach. Rozkładamy się tam ostrożnie i już po chwili ląduję w lodowatej
(przynajmniej jak dla mnie) wodzie. Po żarze lejącym się z nieba w pierwszej
chwili to cudowne ochłodzenie, jednak po kilku przepłyniętych metrach zaczynam
marznąć. Wracam więc na brzeg, by ogrzać się w promieniach słońca, a do wody
wchodzi Jacek.
Mimo, że pod mostem przepływają motorówki z turystami, woda jest kryształowa
(fot.) i bez trudu dojrzeć w niej można dno i każdy
kamień i głaz na nim leżący.
Na szesnastą trzydzieści musimy wrócić do portu, bo inaczej nasz statek odpłynie
bez nas. Zdążamy bez problemu. Wyspa w sumie jest niewielka i pokonanie drogi z
fortu do portu to kilkanaście minut. Po niecałej godzinie znów jesteśmy w
Peniche. Tym razem mogliśmy podziwiać po drodze miasto i jego port od strony
oceanu, czego rano nie było widać.
Na moment wpadamy jeszcze na plażę, a potem zaraz ruszamy w dalszą drogę. Czeka
na nas najbardziej na zachód wysunięty skrawek kontynentalnej Europy, czyli Cabo
da Roca. Docieramy na miejsce wieczorem, instalujemy się więc w pobliżu na noc.
Dzień 10.
Po raz kolejny dzień wita gęsta i szara mgła. Z parkingu nie widać obelisku z
krzyżem na czubku, oznajmiającego, że znajdujemy się na zachodnim krańcu Europy
- Cabo da Roca (fot.). Dopiero stojąc kilka
kroków od niego można go wyraźnie zobaczyć. Tak samo nie widać w dole fal
rozbijających się o przybrzeżne skały i klify.
Po chwili mgła zaczyna się rozwiewać, a my wyruszamy na małą przechadzkę
wydeptanym na zboczu szlakiem.
Zbieramy się w końcu i zakręconą jak korkociąg drogą jedziemy do pobliskiej
Sintry , żeby zawrzeć bliższą znajomość z niektórymi z jej bajecznych
pałaców.
Pierwszy na naszej drodze znajduje się Monserrate . Niebo wciąż jest
zachmurzone, cały czas delikatnie grozi opadami, jednak obywa się bez nich. My
na początek spacerujemy po olbrzymim parku wypełnionym tajemniczymi zakątkami i
roślinami sprowadzonymi w ciągu stuleci ze wszystkich kontynentów.
Pałac, a raczej okazała willa w stylu mauretańskim (fot.), jest w trakcie prac remontowo-restauracyjnych i z
wyjątkiem dolnego holu i jednego pokoju zwanego muzycznym, nie jest udostępniany
do zwiedzania. Już tylko ten skrawek budowli plus jej wygląd zewnętrzny dają
niezły pogląd na bogato zdobioną całość.
Następny jest Pałac Pena (fot.). Zostawiamy
skodę na niewielkim parkingu na - jakimś cudem jedynym wolnym miejscu i pniemy
się na szczyt góry. W trakcie naszej małej wędrówki wypogadza się coraz bardziej
i gdy docieramy do bram pałacu, to na niebie pozostają już tylko nieliczne białe
obłoczki. I ten pałac otacza rozległy park, ale nie mamy już na niego sił,
dlatego skupiamy się wyłącznie na pełnej wież, wieżyczek, przejść, zakamarków
kolorowej budowli stojącej dumnie na samym szczycie. Niewątpliwie jest to
najbardziej bajkowy pałac jaki udało nam się zobaczyć (i mowa tu nie tylko o
rzeczywistym świecie, ale także o filmowym świecie wyobraźni i baśni).
Szczerze mówiąc, nic w zasadzie nie pamiętam z wnętrz zamkowych, a oznacza to
tylko jedno - same wnętrza są normalne, czyli pospolite, co jest odwrotnością
zewnętrznej urody i czaru pałacu.
Nieopodal, tuż poniżej Pałacu Pena znajdują się ruiny średniowiecznej warowni
mauretańskiej, której jednak nie zwiedzaliśmy.
Chcieliśmy zajrzeć w inne miejsce, które mijaliśmy po drodze samochodem.
Musieliśmy w tym celu zejść nieco w dół uliczki, przy której zaparkowaliśmy.
Minęliśmy bogato zdobione mury parku, aż docieramy do bramy Quinta da
Regaleira (fot.) przepięknie zdobionego ażurowymi
i filigranowymi architektonicznymi detalami pałacu. Tym razem na spacer po parku
zabrakło nam już czasu, woleliśmy wybrać zwiedzanie pałacu. Chociaż inny w
charakterze i pozbawiony kolorów, urokiem niewiele ustępuje Pałacowi Pena.
Gdyby chcieć tak naprawdę wgłębić się w pałace i ogrody Sintry, trzeba by było
przeznaczyć na to kilka dni.
Jedna przecznica dzieliła nas od historycznego centrum miasta i Pałacu
Narodowego. Z zewnątrz nie wyróżnia się urodą, wręcz jest ponury i nijaki.
Podobno za to jego wnętrza rekompensują jego zewnętrzną aparycję z nawiązką.
Pałac jednak był już od paru godzin zamknięty. Pozostało nam więc poszwędać się
uliczkami starówki.
Przed zmrokiem ponownie znaleźliśmy się nad brzegiem wielkiej wody, ale na
kąpiel było już jednak za chłodno.
Dzień 11.
Rano podjeżdżamy do dzielnicy Belem w Lizbonie , gdzie w pobliżu słynnej
wieży
zostawiamy samochód. Dzień w stolicy zaczynamy jednak od starej ciastkarni
(założona w 1837 roku) leżącej kilka metrów od Monsteiro dos Jerónimos i
Narodowego Muzeum Archeologicznego.
Na samo wspomnienie jeszcze teraz czuję zapach cynamonu i gorących, wyjętych
prosto z pieca ciastek, a przed oczyma mam wyłożone malowanymi w niebieskie
wzory kaflami ściany, półki pełne szlachetnych alkoholi i te uginające się pod
ciężarem świeżutkich ciast i ciasteczek. Rzecz jasna kupujemy ciastka Belem, o
których czytaliśmy, że są symbolem Lizbony i że "być w Lizbonie i nie spróbować
tych tradycyjnych wypieków to zbrodnia". W kształcie babeczek, posypane cukrem
pudrem i cynamonem. Same rozpływają się w ustach. Teraz możemy ruszać na podbój
stolicy.
Wracamy na nadbrzeże i zaczynamy od białego Padrao dos Descobrimentos, czyli
Pomnika Odkrywców. Przed min na sporym placu rozpościera się olbrzymia, wyłożona
z płytek, róża wiatrów z mapą świata pośrodku. Najlepiej widoczna jest ona w
tarasu widokowego ulokowanego na szczycie Pomnika (fot.).
Stąd już tylko kilka kroków dzieli nas od Torre Belém (fot.), niewielkiej,
pięknie zdobionej architektonicznymi detalami XVI-wiecznej fortecy. Jakoś
znosimy ciągnącą się jak ogon węża morskiego kolejkę do wejścia.
Z nabrzeża jedziemy kolejką do centrum miasta, żeby tam pospacerować. Zagłębiamy
się w kolorowy, gwarny tłum ludzi. Po ulicach jeżdżą samochody, hałasują toczące
się pomiędzy nimi tramwaje. Sami wsiadamy do jednego z nich - słynny numer 28
zabierający pasażerów na zamkowe wzgórze.
Rzecz jasna z zamku zostały tylko zewnętrzne mury i nieco ruin w środku. Za to
dokoła rozpościerają się niezłe widoki na całe miasto.
Zresztą widoki na miasto, a w tym też i na zamek (fot.), rozpościerają się z innych wzgórz, na których leży
Lizbona.
Po zejściu z góry łazimy jeszcze po ulicach Baixa, a wieczorem wracamy do Belem.
Rano obiecaliśmy sobie, że jeśli jeszcze piekarnia będzie otwarta to kupimy
sobie jeszcze kilka ciastek na drogę. Udało się. Bierzemy po kilka Belem i całą
gamę innych wypieków, w tym pikantnych, jak np. paluszki rybne w cieście. Miał
to być zapas na drogę. No cóż, droga okazała się krótka, bo łakocie są tak
dobre, że zjadamy je zanim jeszcze docieramy do samochodu.
W czasie narady wojennej decydujemy się opuścić Lizbonę. Mimo, że wielu miejsc i
obiektów nie widzieliśmy, to jednak wielkomiejski gwar i rumor nas męczy.
Pociągają nas spokojniejsze miejsca. Najważniejsze, czyli łakocie mamy zaliczone
- więc w drogę.
Dzień 12.
Dziś dzień drogi. Tniemy na południe, od czasu do czasu robiąc małą przerwę na
jedzie i ochłodzenie się nad wodą na jakiejś plaży.
Zatrzymujemy się też na chwilę w małej miejscowości Odeceixe . To w
zasadzie wioska w stylu mauretańskim, ponad którą swe skrzydła rozpościera
tradycyjny portugalski wiatrak (fot.). I to głównie ze
względu na niego tu wjeżdżamy.
Wspinamy się wąskimi uliczkami na szczyt wzgórza do białego walca, którego
płócienne skrzydła właśnie są zwijane. Kilka zdjęć z zewnątrz, różne ujęcia. I
jeszcze udało nam się wejść do środka i obejrzeć drewniano-kamienny mechanizm
służący niegdyś do mielenia ziaren na mąkę.
Jeszcze mały spacer po centrum, kilka odwiedzonych regionalnych sklepów i dalej
na szlak. Czeka na nas przecież Koniec Świata .
Na przylądek Cabo Sao Vincene docieramy w tak zwanej ostatniej chwili,
czyli tuż przez zachodem słońca. Cudem udaje nam się znaleźć nieco miejsca na
naszą skodzinkę, zarzucamy na siebie jakieś ciuchy i idziemy na brzeg klifu. Tam
już siedzi dziki tłum, w znacznej części prosto z plaży i owinięty ledwie
ręcznikami, więc drżący z zimna. Spektakl nie jest długi - słońce, wiszące w
chwili naszego przybycia tuż nad horyzontem, zagłębia się w oceanicznych falach,
śląc w przestrzeń ostatnie purpurowe promienie i to koniec. Kilka osób bije
brawo, wszyscy się zbierają. Straganiarze z łakociami, kartkami, biżuterią i
ciepłymi swetrami w stylu andyjskim, też się pakują. Zupełnie jak na Nordkapp -
ludzie przyjechali tu tylko obejrzeć zachód słońca. Rzecz jasna Koniec Świata
leży kilkanaście metrów dalej, ale dostęp do tego fragmentu klifu zagradza
latarnia morska (wstępu brak).
Teraz już tylko trzeba znaleźć jakieś miejsce na nocleg.
Dzień 13.
Dzień w Sagres zaczynamy od fortecy - jednak jesteśmy za wcześnie,
jeszcze nie wpuszczają turystów. Wybieramy się więc na poszukiwanie sklepu,
ponieważ musimy uzupełnić zapasy.
Szukamy też miejscowych atrakcji w postaci wypożyczalni sprzętu windsurfingowego
i czegoś co mogłoby przykuć naszą uwagę. I znajdujemy kilka rzeczy.
Pierwszą z nich jest rejs w ocean i pływanie z delfinami. Słyszeliśmy już na
Gibraltarze i w Hiszpanii, że gdzieś w Portugalii można popływać z delfinami,
ale nie spodziewaliśmy się, że to tak ma wyglądać. Łódź, zabierająca kilka osób,
wypływa w ocean, tam, po znalezieniu stada wypuszcza do wody swych pasażerów i
zostawia ich sam na sam z tymi morskimi ssakami, krążąc w pobliżu. Po jakimś
czasie pływacy ładują się do łodzi i wszyscy radośni i szczęśliwi wracają do
portu. Rzecz jasna, czy impreza się odbędzie zależy od różnych czynników, w tym
od warunków pogodowych. Oczywiście poza tego typu wyprawami uskutecznia się tu
także zwykłe wyprawy obserwacyjne.
Dziwnie nam to jakoś zabrzmiało, ale rezerwujemy sobie miejsca na następny
ranek. Nic nie musimy z góry płacić, więc nic nie ryzykujemy, a może się dowiemy
jak to działa. (br)
Drugą atrakcją okazały się blo-karty, czyli takie bojery a kołach. Krążyły na
ziemistym torze, pchane podmuchami silnego wiatru, unosząc tumany czerwonego
kurzu. Wypatrzyliśmy je już wcześniej, ale okazało się, że otwierają interes
dopiero koło południa, dlatego zjawiamy się u nich mniej więcej o tym czasie.
Dostajemy kombinezony, ochraniacze na nogi i ręce i kaski. Po przebraniu się
krótki, ale rzeczowy instruktaż i wio. Zabawa jest przednia, za każdym
okrążeniem coraz bardziej się rozkręcam. Aż zaczynam wyprzedzać Jacka, co dla
niego (zwłaszcza, że wie, że ja nie znoszę dużych prędkości) jest wielkim
szokiem.
Z ekologicznych kartów jedziemy na plażę, gdzie Jacek wypożycza deskę z żaglem.
On się bawi do wieczora na wodzie, ja spaceruję wzdłuż brzegu szukając wśród
skał muszli.
Pod wieczór dzwonimy potwierdzić rezerwację na następny dzień. Dowiadujemy się
jednak, że prognoza pogody jest zła i nie będzie można pływać, zapraszają nas na
rejs typu safari. Nie wiemy na czym ma polegać niewłaściwość pogody, bo inne
prognozy są dobre. Na safari się nie piszemy i tym samym nie zostajemy dłużej w
Sagres, tylko jedziemy do Lagos. W końcu zapominamy przez cały dzień o forcie, a
gdy sobie przypominamy - jest znów zamknięty. No, mówi się trudno.
Dzień 14.
W informacji turystycznej w Lagos potwierdzają się nasze wątpliwości co
do pływania z delfinami w oceanie, czyli na dziko - jest to niezgodne z prawem i
nikt tego nie robi. Czyli - tak jak myśleliśmy - tamto w Sagres to jaka s
podpucha. Jednak jest takie miejsce, w którym można z delfinami poobcować - to
park Zoomarine w Guia. Dostajemy ulotkę z numerem telefonu i przez resztę dnia
usiłujemy zarezerwować sobie miejsca. Okazuje się to jednak trudne, ponieważ
najbliższy wolny termin jest za tydzień, a to już ostatni tydzień naszego
urlopu. Życzliwa pracownica Zoomarine podpowiada nam jednak, żeby przyjechać z
rana i zapisać się na listę rezerwową - istnieje mała szansa, że ktoś zrezygnuje
i zwolnią się miejsca.
Do południa wiatru nie ma, więc z pływania na desce nici. Póki co nie tracimy
dnia i najpierw wybieramy się na przejażdżkę łodzią na Ponta da Piedale
(fot.) - jedne z najbardziej charakterystycznych
formacji skalnych Algarve. Po powrocie wybieramy się na plażę. Trochę się
kąpiemy, trochę leżymy, trochę gramy w paletki, zaglądamy do wypożyczalni
sprzętu.
W końcu zbieramy się i ruszamy w kierunku Guia. Po drodze zatrzymujemy się w
Alvar i łazimy po upstrzonej czerwonymi skałami plaży (fot.). Idziemy po piasku,brniemy przez wodę, przeciskamy się
pomiędzy skalnymi ścianami, szczelinami. Aż wielki, stromy masyw, wysunięty
daleko w wody oceanu nie pozwala na dalszy marsz. W jednej z zatoczek się
kąpiemy. A ponieważ nie lubmy siedzieć w jednym miejscu za długo wracamy do
samochodu i jedziemy dalej.
Próbujemy zobaczyć Praia da Rocha , ale utykamy w fatalnie oznakowanym
Portomaio,z którego ciężko jest wyjechać. A jedyna plaża jaką tu widać, to
wielka płaska łacha żółtego piasku. Machamy ręką na Praia da Rocha i jedziemy za
plakatami do Pera. Ma tu miejsce Fiesa - festiwal rzeźb z piasku pod
hasłem filmu (fot.). Ponieważ wystawa otwarta jest całą
dobę, nie przejmujemy się, że jest już późno i ciemno. Wielkie piaskowe twory
oświetlone są całą rzeszą kolorowych reflektorów. Naszym zdaniem większość
postaci wykonana jest dość topornie i wszystkie są takie same. Rozpoznać
bohaterów można w zasadzie jedynie po jakichś charakterystycznych akcesoriach
(nie dotyczy to postaci z kreskówek, które same w sobie są wystarczająco
charakterystyczne i rozpoznawalne).
Dzień 15.
Tym razem be zmarudzenia na porannym spacerze po plaży stawiamy się jako jedni z
pierwszych pod wejściem do Zoomarine (fot.).
Najpierw
czekamy chwilę na otwarcie kas, a po nabyciu biletów wstępu jeszcze chwilę na
otwarcie parku. Po przejściu przez bramkę ustawieni zostajemy na niebieskim tle,
fotograf robi nam zdjęcie i możemy iść. Udajemy się prosto do biura Dolphin
Interaction (czyli tej jednej,szczególnej atrakcji, na której nam tak zależy) i
tam wpisujemy się na listę rezerwową. Teraz, czekając na zwolnienie jakichś
miejsc możemy spokojnie zaznajomić się z programem i planem parku.
Jest tu kilka ciekawych i naprawdę zajmujących atrakcji - pokazy z delfinami,
spektakl, w którym grają foki i lwy morskie, prezentacja ptaków drapieżnych i
egzotycznych. A wszystko prowadzone w atmosferze zabawy, w którą wciągana jest
cała publiczność. I na każdym kroku mowa jest o ochronie środowiska i ekologii.
Bardzo jest ten park na to nastawiony i w takim kierunku prowadzi edukację
całych rodzin go odwiedzających. Całość uzupełniają akwaria, basen rekreacyjny,
wodne ślizgawki, spływ beczką i kilka małych kolejek dla dzieci. No i oczywiście
nie obejdzie się bez kawiarni i barów.
Biegając od pokazu do pokazu za każdym razem po drodze zaglądamy do biura i
dopytujemy o szansę uczestnictwa w interakcji z delfinami. Około południa czeka
na nas dobra wiadomość - możemy wejść popołudniu o 16-ej. Od razu płacimy i
zapisujemy się. Zostajemy z tej okazji zaobrączkowani - papierowe bransoletki
zastępują bilet wstępu.
O oznaczonej godzinie z miejsca zbiórki zabiera nas jeden z pracowników parku i
prowadzi do niedostępnej ogólnie części, gdzie najpierw przechodzimy szkolenie
teoretyczne. Jest to wykład (w postaci pogadanki z naszym udziałem) na temat
ekologii, ochrony środowiska (z naciskiem na ekosystem oceanu), gatunków,
zwyczajów i innych istotnych informacji na temat delfinów. Osobną część stanowi
instruktaż zachowania na basenie - co wolno, czego nie wolno, jak dotykać
delfiny, jak i gdzie ich nie dotykać. A na koniec, zanim jeszcze udajemy się do
szatni, egzamin z właśnie przekazanych informacji. Co poniektórzy (zwłaszcza
jeden Francuz) udają, że słabo mówią po angielsku i migają się z odpowiedziami.
Jednak cała grupa dostaje zaliczenie i wreszcie idziemy się przebrać. Każdy z
nas dostaje w prezencie ręcznik i klapki basenowe, a na czas zabawy piankową
kamizelkę. Na basenie zostajemy podzieleni na mniejsze grupki. Każda ma swojego
delfina, z którym się zaznajamia. Fotograf i operator kamery utrwalają nasze
zabawy z tymi morskimi ssakami, a trenerzy pilnują zwierząt i porządku.
Aż przychodzi czas pożegnania. Dzień szybko się kończy i park pustoszeje. My
wychodzimy jako jedni z ostatnich.
Dzień 16.
Siedząc rano na kolejnej skalisto-piaszczystej plaży zastanawiamy się co z sobą
zrobić. No i wymyśliliśmy - zachciało nam się polatać. W tym celu podjechaliśmy
do Mariny w Albufeira . Zapisujemy się na parasailing i przez godzinę, w
oczekiwaniu na nasz rejs, leniuchujemy spacerując wśród bajecznie kolorowych
zabudowań. Przy okazji mała uwaga - trzeba się dobrze zorientować w cenach, bo
okazało się, że tutaj koszt lotu jest nieco niższy niż w Lagos na dwa razy
niższą wysokość.
W końcu wsiadamy na łódź i wypływamy z portu. Dwóch przystojniaków rozwija
sprzęt i po kolei startujemy. Widok z góry całkiem niezły, a jaka cisza i
spokój. Nie sam lot jednak jest wyłączną atrakcją - kilka razy każde z nas
ląduje w wodzie mocząc siedzenie, mnie nawet udaje się "pobiegać" po wodzie.
Po powrocie na ziemię, a raczej na pokład łodzi i do portu, jedziemy do centrum
Albufeiry (fot.). Spacerujemy chwilę uliczkami starówki
i dowiadujemy się, że wieczorem jest przy plaży koncert fado. Postanawiamy
wrócić wieczorem.
Tymczasem jedziemy znów na plażę - w końcu jesteśmy w Portugalii w Algarve.
Dzień 17.
Plany, ustalone jeszcze w domu, na miejscu okazały się nieco nieadekwatne.
Zastanawiamy się więc nad ich modyfikacją. Póki co, wracamy do Lagos, a tam
wędrujemy szczytem klifów i podziwiamy Ponta da Piedale z góry.
Ostatecznie postanawiamy opuścić wybrzeże i skierować się na północ, w głąb
lądu, powoli wracając do domu. Po drodze mijamy plantacje drzewa korkowego.
Część z drzew jest świeżo odarta z kory, cześć porasta nową. Z nadzieją
wypatruję składowisk kory, bo chcielibyśmy się jakiemuś bliżej przyjrzeć. I
udaje nam się znaleźć po drodze takie, przy którym możemy się zatrzymać i
spokojnie przejść się pomiędzy stosami korkowej kory (fot.). Niestety nie było tam nikogo, z kim moglibyśmy po
angielsku porozmawiać na temat zbiorów kory. A szkoda.
Popołudniu docieramy do tamy Sta Clara , która tworzy w górach wielki
zalew. Nad jego brzegami można się rozłożyć, poplażować, a w uroczo chłodnej
wodzie wykąpać. Spędzamy wiec tu bardzo miłe popołudnie.
Dzień 18.
Od rana w drodze. Zatrzymujemy się w Castelo Branko, ale tylko na zakupy w celu
uzupełnienia zapasów. Naszym celem na dziś jest Monsanto - kilka lat
temu uznane za "najbardziej portugalską wieś w Portugalii". Miejscowość o
bogatej historii wyrasta ze zbocza góry i z pokrywających ją skał (fot.). Sprawia to niesamowite wrażenie - olbrzymie głazy
wtapiają się w kamienne ściany, wyrastają z krytych czerwoną dachówką dachów.
Kamieniem wybrukowane uliczki, z kamieni wybudowane domostwa. A pośród tej
olbrzymiej ilości kamieni całkiem sporo zieleni. Na prawie każdej uliczce stoi
olbrzymi kamienny (a jakże) krzyż (fot.).
I tylko kilku turystów, którzy zagubili się w labiryncie wąskich uliczek.
Odnaleźć się za to mogą na ścieżce prowadzącej na szczyt góry, na którym stoją
ruiny zamku (ktoś kiedyś pochopnie zapalił ogień w prochowni, a potem ktoś inny
stwierdził, że nie chce mu się już odbudowywać zamku).
Nie zabrałam swojej czapeczki i nawet lekki wiaterek mi tym razem nie pomaga.
Poza tym jest on tu inny niż na wybrzeżu - jest suchy, gorący, nie dający żadnej
ulgi. A ścieżka poza zabudowaniami nie jest niczym osłonięta od słońca. Gdy
docieramy do murów zamku zalegam w cieniu wielkiego głazu i skazuję Jacka na
samotne zwiedzanie pozostałości górskiej warowni.
Muszę przyznać, że Monsanto, urocze w swej kamiennej szacie, jest naprawdę
wyjątkowym miejscem, które każdemu mogę z całego serca polecić.
Po mile spędzonym popołudniu w upalnej skalnej wiosce zapragnęliśmy dla odmiany
nieco chłodu i poszukaliśmy sobie miłego zalewu, w którym możemy się teraz
popluskać. A rosnące wokół aromatyczne eukaliptusy dają nieco cienia.
Dzień 19.
Wchód słońca oglądamy z Torre (fot.) -
najwyższego szczytu kontynentalnej Portugalii (1993 m n.p.m.), a będącego
elementem jednego z łańcuchów Serra da Estrela. To pierwszy szczyt, na który
wspięliśmy się samochodem, a nie na własnych nogach.
Opłaciło się być tu o tak pogańskiej porze, pomimo okropnego zimna (znów
musieliśmy się ubrać jak w Arktyce). Zalegające pomiędzy kolejnymi szczytami,
sporo poniżej nas, chmury tuż przed świtem przypominały ponury ocean, upstrzony
kamiennymi wyspami. Coraz wyżej wstające słońce z minuty na minutę maluje coraz
wyraźniejszy obraz otoczenia, chmury coraz bardziej stają się podobne do siebie
samych.
Gdzieś rozlega się dźwięk dzwonków, pomrukiwania i spokojny tętent. To jakiś
góral wypuścił swe stado krów, a może tylko przegania z miejsca na miejsce. Tych
kilka sztuk bydła, pies pasterski i jeden patrol policji - to poza nami na razie
jedyne żywe istoty na górze.
Wybieramy się na mały spacer w kierunku chmur. Te jednak z upływem czasu
rozwiewają się i zdają się coraz bardziej nieosiągalne.
Wracamy więc na parking i zaczynamy się rozbierać - szybko robi się bardzo
ciepło. W czasie naszej nieobecności zaczęto otwierać Centrum Handlowe
znajdujące się na szczycie. Kamienny, trzykondygnacyjny budynek mieszczący w
sobie całą rzeszę sklepów - z pieczywem (dajemy się skusić słodkiemu chlebowemu
wieńcowi), serami (ku zdumieniu sprzedawców nie chcę nawet ich próbować),
wędlinami i mięsem (tu nie odmówię), winami i wszelkimi możliwymi wyrobami,
które można sprzedać jako pamiątki. Co ciekawe, spora część bibelotów (typowe
suveniry jak breloczki, korkociągi itp. z barwnymi kogucikami z Barcelos), jest
tu nieco lub nawet sporo tańsza niż w innych regionach.
W końcu pakujemy się do samochodu i powoli, podziwiając widoki (których ze
względu na porę jazdy na górę podziwiać nie mogliśmy), zjeżdżamy w dolinę.
Prawie za każdym zakrętem czai się ... parking i punkt widokowy. Dlatego, zanim
dojeżdżamy do pierwszych osad i zabudowań, zatrzymujemy się niezliczoną ilość
razy. Po drodze napotykamy też popularny cel pielgrzymek - wykuty w skale posąg
Matki Boskiej.
W położonej u stóp Torre Covilhi (popularny kurort zimowy) robimy tylko zakupy
na drogę i wyruszamy w stronę hiszpańskiej granicy.
Dzień 20.
Po nocnych przygodach w egipskich ciemnościach hiszpańskich dróg i wiosek
(zamiast pilnowania na drogowskazach miejscowości zasugerowaliśmy się państwem i
wjechaliśmy do Hiszpanii zgoła nie w tym miejscu, w którym planowaliśmy, na
dokładkę na resztce paliwa), około południa lądujemy na plaży w Hondarribia
.
Tak nam jakoś wypadła pora posiłku, a tu znaleźliśmy się tuż przed francuską
granicą, ze dwa kilometry od wybrzeża, wiec postanowiliśmy spędzić z godzinę,
czy dwie na plaży, zanim wrócimy do domu.
Piaszczysta łacha położona jest w zacisznej zatoczce. Zabawiliśmy tu na tyle
długo, że zjedliśmy, Jacek popływał i jeszcze przeszliśmy się po miasteczku. Aż
wybiła godzina piąta popołudniu.
Czy to był błąd, czy wcześniejszy wyjazd z Hiszpanii nic by nie dał - nie wiemy,
po fakcie i tak szkoda zgadywać. A fakt jest taki, że nie możemy wyjechać z
Hiszpanii. Tkwimy w gigantycznym korku, który rozładuje się chyba dopiero w
okolicach Bordeaux, albo pod Paryżem. A wszystko przez bramki na autostradzie.
Najpierw hiszpańskie. Kilka kilometrów dalej francuskie. Nie wszystkie bramki są
czynne, do tego niektórzy turyści nie potrafią zapłacić kartą w automacie. Ktoś
się wpakował do kolejki do automatu, a potem usiłował wycofać i przejechać do
budki kasjera. Istna masakra i największy koszmar kierowcy. Nie wiem, o której
dorwiemy się do otwartej przestrzeni.
Dzień 21.
Koło dziewiątej rano znajdujemy się w okolicach Poitiers i zjeżdżamy z
autostrady. Mamy dzień zapasu, a tu przy drodze kusi zjazd do Futuroscope
.
No więc jedziemy rozerwać się na koniec, jak rozrywaliśmy się na początku
wakacji.
Futuroscope to jedno wielkie multikino z kilkoma innymi atrakcjami (jak np.
taniec z robotami - szalona zabawa). Kina jakie tylko się chce - tradycyjnego
chyba tylko nie ma. Są 2D z dodatkowymi efektami (podmuchy powietrza, pryskająca
woda) i ruszającymi się fotelami, 3D typu IMAX, 2D i 3D na sferycznych ekranach
pod kopułami, 3D z ruszanymi fotelami i innymi efektami. A wszystko ukryte w
budynkach o niezwykłych kształtach i fakturach (fot.).
Po całym dniu latania z jednej sali kinowej na drugą, poprzeplatanego jakimiś
kolejkami, robotami, symulatorami, czujemy się jak pijani. Przejażdżka wodnymi
rowerami po niewielkim basenie, chłód wieczoru i niesamowity spektakl światła,
obrazu i dźwięku na zakończenie podnoszą nas na nogi. Obiecujemy sobie jednak,
że długo żadne kino nas nie zobaczy.
Dzień 22.
Od rana w drodze, zatrzymujemy się tylko na małe przerwy. Wiemy jednak z
poprzedniej jazdy, że nie jest to najszczęśliwsze rozwiązanie, bo nie daje
wystarczająco wypocząć. Dlatego wjeżdżamy do Reims, w którym poza słynną katedrą
mieści się muzeum samochodowe. Znajdują się w nim głównie samochody francuskie,
w tym kilka ciekawych prototypów.
Taka przerwa regeneruje siły jak nic innego, więc w lepszych humorach wracamy na
trasę. Przed nami jeszcze kawałek Francji, całe Niemcy i spory kawał Polski.
Jedziemy do domu.
|