Termin: 03.08.2007 -
25.08.2007.
Od dłuższego już czasu przygotowywałam wyjazd do Portugalii. Praktycznie
wszystko miałam przygotowane, a tu nagle tydzień przed terminem wyjazdu ...
kompletna zmiana planów.
Magia północnych krain, pozbawionych wysokich drzew przestrzeni, upstrzonych
skałami, kazała nam wrócić do Norwegii. Już nie sam Nordkapp, ale położone tylko
nieco poniżej Lofoty przyciągnęły tego roku naszą uwagę. A że do domu jakoś
wrócić trzeba (najlepiej nie tą samą drogą), zahaczyliśmy i o słynne norweskie
fiordy.
Ponieważ moje zdrowie nie pozwoliło mi w tym roku na zrealizowanie pewnych
przedsięwzięć (jak na przykład wspinaczka na lodowiec), do Norwegii zapewne
jeszcze wrócimy. To jednak kiedyś, a w tym roku było tak:
Dzień 1.
Pobudka jeszcze przed świtem, bo droga do Gdańska raczej daleka, zwłaszcza, gdy
weźmie się pod uwagę stan naszych dróg. Na szczęście korków jakoś wyjątkowo mało
po drodze, te, które się trafiają, nie są aż takie straszne. I takim sposobem,
czując, że mamy zapas czasu, zatrzymujemy się koło południa dla rozprostowania
kości w Gniewie.
Na zwiedzanie wnętrza zamku jednak sobie nie pozwalamy. Najbliższe wejście, czas
zwiedzania, przewidywany czas dojazdu do Gdańska - wszystko wychodzi nam na
styk. Wolimy nie spóźniać się na prom, bo następny dopiero za dwa dni.
Mimo obaw w Gdańsku nie ma korków i bez najmniejszych problemów dojeżdżamy
do terminalu promowego. Ponieważ prom rezerwowałam na tydzień przed
odpłynięciem, nie było już wolnych kabin (18 godzin na promie, w tym nocleg na
siedzeniu lotniczym - koszmar, ale do przeżycia). Wprawdzie bez większej
nadziei, ale dałam się jednak wtedy wpisać na listę rezerwową. Jakaż jest przy
okienku moja radość, gdy przy odbiorze biletów okazuje się, że dostajemy kabinę.
Po zaokrętowaniu Jacek pada na koję, a ja wyruszam na obchód promu - co, gdzie,
kiedy i za ile. Gdy tylko ruszają silniki, Jacek dołącza do mnie. Pożegnanie
Gdańska jest szare, ponure, zamglone. Westerplatte lewie widać. Mamy nadzieję,
że ta pogoda nie podąży za nami. Po kolacji ja padam jak martwa, a Jacek zwiedza
pokład.
Dzień 2.
Kabina wewnętrzna, czyli bez okien. Skutek? O dziewiątej rano, gdy się
obudziliśmy, wciąż było ciemno i bez zegarka nie umieliśmy stwierdzić, jaka to
pora dnia. Szybki prysznic, śniadanie, tak zszedł nam czas do południa, gdy
wylądowaliśmy w Nynashamn w Szwecji.
Cała kontrola po zjechaniu z promu sprowadziła się do dmuchnięcia kierowcy
(czyli w naszym przypadku Jacka) w "balonik". Trzeźwi kierowcy mogą jechać
dalej, ci na podwójnych gazie - muszą z boku poczekać, aż wytrzeźwieją, zanim
policja puści ich na szwedzkie drogi.
Do Sztokholmu wleczemy się w żółwim tempie w sznurku samochodów. Gdy wreszcie
wydostajemy się na północ od stolicy na drodze robi się luźniej i można jechać
normalnie. I z rozwagą, bo pełno fotoradarów, czy puste na postrach, czy
działające - nie wiemy, ale tubylcy raczej pilnują ograniczeń prędkości, więc
my się wychylać nie zamierzamy.
Zatrzymując się tylko raz na jakiś czas dla rozprostowania kości, przekąszenie
czegoś małego, czy załatwienie potrzeb fizjologicznych, tniemy w górę Szwecji,
do oporu.
Dzień 3.
O 5-ej jest już jasno, a my jemy śniadanie. I dalej w drogę - Lofoty
czekają.
O 13:20 dojeżdżamy do linii Koła Polarnego. Zupełny spokój i pustka, bez
tzw. wodotrysków, czystej komercji i tłumu turystów. Bardzo przyjemnie.
Zaczynają się renifery. Zbyt długo ich spotykać nie będziemy, bo tam dokąd
jedziemy, nie są hodowane. Zauważyłam, że dorosłe osobniki wykazują się całkiem
porządnym zdrowym rozsądkiem - gdy spacerując szosą widzą nadjeżdżający samochód
schodzą na pobocze, gdy idą poboczem profilaktycznie uciekają w las. Gorzej jest
z młodymi - tu się nigdy nie przewidzi co takiemu małolatowi (czy też może
małomiesięcznikowi?) wpadnie do łebka. Jeden z nich usiłował wpakować nam się
pod samochód, mimo, że robiliśmy uniki i hamowaliśmy. Trzeba na nie bardzo
uważać.
Z krajobrazu znikły wysokie drzewa, widać odległe szczyty pokryte białymi
czapami śniegu i lodu. Co kilkadziesiąt metrów przepływa strumień, a ze zbocza z
szumem stacza się wodospad. Powietrze jest rześkie, słońce świeci cudownie. Chce
się żyć.
18:20 - przekraczamy granicę. Tablica z wielkim napisem NORGE, mniejsze z
informacją co zrobić, gdy ma się coś do oclenia, jakieś drewniane chaty,
pozamykane na wszystkie spusty. Żywego ducha w zasięgu wzroku. Zaczyna się Droga
Królewska. Szara nitka szosy wijąca się pomiędzy nieckami ze stojącą wodą,
strumieniami, skalnymi wzgórzami. A wzdłuż niej rozrzucone urocze domki z
dachami pokrytymi darnią (fot.)
Jeszcze kawał drogi przed Sto na Vesteralen uświadamiam Jackowi, że jest już
godzina 23-cia i chętnie poszłabym spać. Zdziwiony stwierdza tylko "przecież
jest jeszcze jasno". I to kochamy w północy latem, nawet jeszcze w sierpniu.
Dzień 4.
W nocy padało, ale rano wyszło słońce. Około dziewiątej docieramy do Sto. Musimy
pół godziny poczekać na otwarcie biura organizującego wielorybie safari.
Wybieramy się więc na spacer po wiosce.
W zasadzie to kilka chat nad brzegiem morza, kilkanaście domów, jakiś sklepik i
kawiarnia w jednym. Obiekty "przemysłowe", czyli doki, hangary i miejsca
przetwórki ryb. W porcie pełno masztów (fot.).
Pomimo braku rezerwacji bez najmniejszego problemu załapujemy się na rejs.
Płacimy, otrzymujemy kilka wstępnych informacji i tabletki przeciwko chorobie
morskiej. Zbiórka w porcie przed samym południem.
Czas do rejsu spędzamy na spacerach po najbliższej okolicy, a następnie na
przebraniu się w ciepłą odzież. Z dna bagażnika wyciągam czapki i rękawiczki. Na
morzu zawsze jest zimno. I - jak powiedziała miła pani z kawiarni - nikt nigdy
nie jest dość ciepło ubrany.
Przed wejściem na pokład dzieci otrzymują obowiązkowe kamizelki ratunkowe.
Dorośli są instruowani jak je założyć i co robić w przypadku zagrożenia. Załoga
statku opowiada o zasadach bezpieczeństwa i o zasadach właściwego zachowania na
pokładzie. W końcu, wyczytywani po nazwiskach, wchodzimy po chyboczącym trapie
na pokład. Łazimy nieco w tę i z powrotem, aż w końcu zajmujemy pozycję na
dziobie. W południe odpływamy.
Niedaleko od brzegu jest kilka skalistych wysepek o różnych rozmiarach. Na
największej z nich stoi kamienna latarnia morska. Mijamy ją zwalniając, a
członkowie załogi po angielsku (towarzystwo na statku jest wybitnie
międzynarodowe) objaśniają jakie ptaki mają siedliska na stromych brzegach wyspy
i które z nich właśnie można zobaczyć. Widać je jednak tylko przez
dobrą lornetkę albo bardzo dobry teleobiektyw. Okrążamy
wyspę i znów zwalniamy przy sąsiedniej - tu na skałach wylegują się foki. Coś
tam fotografuję, co chwila chowając aparat pod kurtką, bo leje.
W końcu wypływamy na otwarte morze. Po jakimś czasie przestaje padać, choć niebo
wciąż jest zachmurzone, a widoczne w dali brzegi Vesteralen są w tych
warunkach rozmazane.
Siedzenie w bezruchu powoduje, że robi się zimno. Staramy się więc chodzić
nieco na zmianę po pokładzie, pijemy podawaną w mesie gorącą herbatę i kawę,
zagryzamy ciasteczkami. To nas rozgrzewa. W tzw. międzyczasie załoga (czyli
dwie sympatyczne dziewczyny ubrane w pomarańczowe sztormiaki) zbierają nas w
małe grupki i pokazując zdjęcia i szkice opowiadają o gatunkach wielorybów, o
ich życiu, zwyczajach. Mówią, które z nich możemy zobaczyć tutaj. I pocieszają
nas, że to dobrze, że jest pochmurno - podobno łatwiej na szarym tle chmur niż
w świetle słońca dostrzec fontanny.
Gdy docieramy na miejsce, gdzie te wielkie morskie ssaki żerują, ciepło ubrany
chłopak wspina się na bocianie gniazdo, by wypatrywać wśród fal białych
fontann. Ale to my - ja i siedząca obok mnie kobieta pierwsze spostrzegamy
charakterystyczny rozbryzg wody. Udało nam się - jest na tyle blisko, że zdążymy
podpłynąć i jeszcze go poobserwować.
Co chwila z wody wynurza się i zanurza szary grzbiet, co kilka wynurzeń w
powietrze wylatuje strumień wody tworząc białą mgiełkę (fot.). Aż rozbrzmiewa ostatnie prychnięcie (a może
westchnienie?) i zaczyna się wielki finał - zanurzenie. Grzbiet wygina się
powoli, aż na końcu ponad powierzchnię wychyla się ociekająca wodą płetwa
ogonowa (fot.), która też po chwili znika pod wodą. Po
około pół godzinie wieloryb wypłynie ponownie zaczerpnąć powietrza, w mniej
więcej tym samym miejscu.
Czekając na niego, zaczynamy wypatrywać następnych fontann. Widzimy kilka,
ale spotkamy się z jeszcze tylko z tym jednym wielorybem. Pozostałe są za
daleko.
Zrobiło się późno, zimno, wzmógł się wiatr. Kapitan bierze kurs na Sto. Tym
razem płyniemy znacznie szybciej i poprzez znacznie wyższe fale. Takiej
huśtawki jeszcze nie przeżyłam. Pyszną, gorącą zupę rybną, zaserwowaną przez
załogę, zjadam na rozhuśtanym i zalewanym rozbryzgami fal pokładzie dziobowym.
Potem robi się podobno zbyt niebezpiecznie i spędzają nas pod pokład. Jest tam
ciepło i przytulnie - zwłaszcza, gdy człowiek się opatuli miękkim kocem i
zaszyje w kącie na miękkim siedzeniu. Wreszcie zaczyna na mnie działać tabletka
na chorobę morską. Oczy same mi się zamykają i nie potrafię ustać na nogach.
Nawet nie wiem, kiedy dopływamy do portu. Muszę się jednak obudzić, żeby zejść z
pokładu i wsiąść do skody. Rozespana, jestem tak zmarznięta, że wyciągam z
bagażnika śpiwór i chowam się w ubraniu do niego. Jest około 19-ej. Jeszcze
wcześnie, więc nie zwlekając jedziemy w stronę Melbu. To w końcu Jacek jest
kierowcą, a on na morską chorobę nie cierpi, więc też nie musi znosić skutków
tabletki, której nie zażył.
Dzień 5.
Rano dojeżdżamy do Melbu. Jacek się dziwi, gdy nagle szosa się kończy, a
przed maską samochodu błyszczy woda. Chwilę czekamy na prom do Fiskebol. Ta
miejscowość znajduje się już na Lofotach.
Słońce świeci coraz mocniej, przebieramy się w szorty i koszulki z krótkimi
rękawkami. Gdzieś nad Austenfjorden znajdujemy sympatyczne miejsce na drugie
śniadanie. Na parkingu zostaje auto, a my wspinamy się na niewielkie wzgórze, na
szczycie którego stoją ławki i stolik. Rozkładamy na stoliku naszą piknikową
serwetkę i jedzenie. Czegóż trzeba więcej? Mamy słońce, własne towarzystwo i
cudowne widoki dokoła (fot.) - z nich najbardziej chyba
podoba mi się stara, rozwalona łódź odbijająca się w nieruchomej tafli.
Zatrzymujemy się w Svolvaer, gdzie łazimy trochę po miasteczku, zaglądamy do
informacji turystycznej i uzupełniamy zapasy. W końcu uciekamy - szkoda tak
pięknego dnia na siedzenie pomiędzy budynkami.
Po drodze mijamy śliczną piaszczystą plażę pełną ludzi. Zawracamy na najbliższym
poszerzeniu i wskakujemy w stroje kąpielowe. Rozkładam się na nagrzanej
słońcem skale i wypisuję kupione w Svolvaer pocztówki. Jacek spaceruje po piasku
kombinując, jak tu wejść do tej lodowatej wody i się wykąpać. Żaden dorosły się
nie kąpie, kilka osób wskakuje do wody na ułamki sekund i po zrobionym przez
jakiegoś towarzysza zdjęciu, wyskakuje szybko na brzeg. Tylko dzieciaki
beztrosko taplają się kilka kroków od brzegu. W końcu Jacek zbiera się na odwagę
i wchodzi do morza, przepływa kilka razy wzdłuż brzegu.
Siedzimy sobie na plaży do późnego popołudnia, wygrzewając się na słońcu.
Przypływ wdziera się na piasek zmuszając ludzi do wycofania się na skały. Gdy
słońce przestaje już mocno grzać, zbieramy się do dalszej drogi.
Około dwudziestej docieramy do Eggum. Za jakieś marne grosze wjeżdżamy na
pastwisko, które jednocześnie stanowi prymitywny kamping. Jedyne obecne
udogodnienie to kran z zimną wodą. Nie przeszkadza to jednak nikomu. Na polu
sporo jest kampów i samochodów osobowych, przy których rozstawiono namioty. Przy
niektórych namiotach parkują rowery. Miejsca jest tyle, że każdy może sobie
znaleźć jakiś odosobniony zakątek. A pomiędzy tym wszystkim pasą się owieczki.
Ponieważ wieczór zrobił się zimny, a na dokładkę tu nad samym brzegiem morza
wieje niemiłosiernie, ubieramy się w kurtki i idziemy na spacer do magicznej
głowy (fot.). Stoi na postumencie na pastwisku nad
brzegiem morza. Zależy jak na nią spojrzeć, to stoi albo na czubku głowy, albo
na szyi - więcej nie zdradzę, kto się tam wybiera sam zobaczy i będzie mieć
niespodziankę.
Dzień 6.
Po śniadaniu żegnamy się z głową i wyruszamy do Borg. Dziś w muzeum wikingów
zaczyna się ich festiwal (fot.).
Zaczynamy od festiwalu na przystani, sam długi dom mijamy, zostawiając do na
popołudnie. Nad brzegiem jeziora, nieopodal starej kuźni i ciemnej szopy
hangaru, porozkładały się namioty. Przed większością z nich poukładane już
stały rękodzielnicze wyroby - na sprzedaż i do pooglądania. Przez chwilę
plączemy się tu i ówdzie, aż rozpoczyna się otwarcie festiwalu.
Musieliśmy polegać jedynie na tym, co widzieliśmy, ponieważ wszystko odbywa się
po norwesku. Do obozu wjeżdża konno prowadzący ceremonię wódz i w towarzystwie
przywódców przybyłych na zjazd klanów odprawia ceremonię. Oddana zostaje cześć
bogom, spełnione toasty. Część oficjalna skończona. Wikingowie i turyści
rozchodzą się po obozie. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Zabawy z łukiem dla każdego chętnego, śpiewy i tańce, pokazy walk, spektakle. Na
jednym ze stoisk (o ile można to tak nazwać) rozłożone stały plansze i pionki.
Jacek od razu zainteresował się nimi. Nigdy wcześniej nie miał okazji grać w
"szachy wikingów". Miła dziewczyna objaśniła nam zasady (przynajmniej jedną z
wielu wersji). Jacek chciał spróbować, więc rozsiedli się na rozłożonych na
ziemi skórach i rozegrali małą partię.
Jedną z głównych atrakcji, nie tylko festiwalu, ale w ogóle muzeum, jest mały
rejs
po jeziorze repliką langskip, czyli długiej łodzi wikingów. Atrakcja niemała, bo
całą załogę okrętu stanowi jeden wiking (nazwijmy go kapitanem) i sami
turyści. Kapitan, po kilkunastu minutach instrukcji i małej historii
okrętu, stojąc na rufie wykrzykuje komendy. A załoga - czyli my, turyści -
wiosłujemy z całych sił. Przycumowany burtą do kei okręt po odcumowaniu
rozpoczyna manewr i odbija, wychodzi na jezioro. Załoga się śmieje, kapitan
stojąc wciąż na rufie macha rękami i śpiewa na cały głos. Jacek dzielnie macha
wiosłem, czuję się tu zbędna i wstaję, by popatrzeć za burtę. Każde wiosło
zanurza się w wodzie we własnym tempie, na różną głębokość i czasem nawet w
różnych kierunkach. Zaczynam się zastanawiać, jakim cudem płyniemy i robimy
zwroty. Jakim cudem udało nam się odejść od kei? Jakim cudem nie rozwalamy jej i
siebie znów cumując? Na wszystko jest wyjaśnienie - ta zagadka też ma
rozwiązanie. Ale nie będę go tu zdradzać, niech ktoś inny też ma frajdę z
przejażdżki i niech sam odkryje prawdę.
Pogoda jest upalna, słoneczko grzeje z całych sił, aż Jacek postanowił się
rozebrać z koszuli i położyć na ławie. Chyba nawet zasnął. Ja w tym czasie
obserwuję pokazy tańców na przystani.
Wytopu żelaza w kuźni nie zobaczymy, bo kowale nie zdążyli zbudować nowego
miecha. Poinformowali nas uprzejmie, że wytop odbędzie się następnego dnia. Nas
tu już jednak nie będzie. Trudno. Wróciliśmy przez las i łąki na wzgórze, na
którym wznosi się odrestaurowana siedziba wikingów. Z ulgą wchodzę do ciemnych,
chłodnych pomieszczeń, bo moje odsłonięte ramiona i nogi słońce potraktowało
brutalnie z lekka je parząc. Zaczynam to czuć dopiero teraz.
Długi budynek podzielony jest na cztery części. W jednej mieszkały zwierzęta -
dziś jest tu klasyczne muzeum z gablotkami. Druga, najmniejsza, stanowiła
spichlerz i magazyn. Dziś są tu pomieszczenia gospodarcze muzeum. Kolejna sala
to sala balowa - rzędy ław i stołów, zdobione siedzisko dla wodza i jego żony.
Salę można wynająć na dowolny bankiet. I ostatnie pomieszczenie to
rzeczywiste mieszkanie całego klanu. W tym jednym pomieszczeniu wszyscy razem
żyli - spali, gotowali, jedli, pracowali. Kilkadziesiąt osób na tej jednej małej
przestrzeni. Ciężko mi to było sobie wyobrazić.
Po osiemnastej opuszczamy muzeum w Borg. Za Leknes instalujemy się na noc.
Dzień 7.
A rano - niespodzianka. Leje. Niebo całe zasnute szarymi chmurami, niektóre jak
strzępy mgły snują się nisko pomiędzy szczytami gór. Na wakacjach, w drodze
kompromisu, mogę się zgodzić na chmury, ale deszcz, to już prawdziwy kanał.
Z braku lepszego pomysłu przy takiej pogodzie i z głupia frant skręciliśmy z
głównej drogi i dotarliśmy do Vikten (fot.). Kilka
domów, pracownia artysty szklarza. Wszystko jeszcze zamknięte i uśpione. Deszcz
siąpi, chmury wiszą nisko. W tej scenerii drewniane domy z dachami pokrytymi
darnią wyglądają fantastycznie.
Jedziemy dalej, po drodze zatrzymując się na małą przerwę w Reine (fot.). Około 13ej docieramy do A (fot.). I przeżywamy spory szok. Zdążyliśmy się już
przyzwyczaić, że mimo sporej ilości turystów w tym kraju, ze względu na jego
przestrzenie, ludzie jakoś się rozpraszają i tłumów się nie spotyka. Tym razem
na parkingu (całkiem sporym) trudno było znaleźć miejsce, a jego większość
zajmowały autokary. Prawie wszystkie na włoskich numerach. I w całej wiosce,
która sama stanowi muzeum rybołówstwa, aż roiło się od wycieczek. I prawie
wszyscy mówili po włosku. Znaczna cześć poławianych i suszonych na Lofotach ryb
wędruje na eksport właśnie do Włoch. Stąd Włosi zwiedzając Norwegię,
przyjeżdżają do źródła dostaw, by dowiedzieć się w jaki sposób ryby, które
jedzą, trafiają na ich stoły.
Ale nie tylko rybami człowiek żyje. Jednym z budynków należących do muzeum jest
piekarnia, z której wydobywały się cudowne zapachy świeżych, gorących bułeczek.
Aż ślinka leciała. No i co z tego, skoro po bułeczkach pozostał tylko zapach.
Półki były już puste, gdy zajrzeliśmy do piekarni.
Po małym posiłku wyruszamy na przeciwną stronę parkingu - na skały. Deszcz
raz możliwie siąpi, raz niemożliwie leje. Jakby się nie mógł zdecydować. Trasa
jest wspaniała i widać, że w okolicy są obiecujące szlaki.
Nad nami i nad górami prawie czarne chmury, dużo jaśniejsze nad wioską i morzem.
Wiatr nawiewa kolejne czarne kłęby spomiędzy gór. Krajobraz jest cudowny. Przed
nami wyłania się ciemna tafla wody, po której powoli przesuwa się łódź
wiosłowa z kilkoma barwnie ubranymi postaciami. Pojawiają się kolejne skaliste
stożki poznaczone plamami zieleni. Spod ciemnych i szarych kłębów nie widać ich
szczytów. Jest pięknie. Cóż z tego, skoro deszcz nie pozwala na spokojną
wędrówkę. Żadna to przecież przyjemność iść i moknąć, nawet jeśli tylko woda
ścieka strumieniami po wodoodpornym ubraniu. Ewakuujemy się ze szlaku.
Dzień 8.
O 7:15 jesteśmy już w porcie w Moskenes i czekamy na prom na Vaeroy (fot.). O ósmej odpływamy. Po drodze mijamy sporą skalną wyspę
Mosket, zamieszkałą jedynie przez kolonie ptaków. Wypatruję też słynnego
maelstromu, ale pora dnia nie jest odpowiednia i zamiast szalonych wirów
widzę tylko płaskie placki na powierzchni morza, które bym zresztą
przegapiła, gdyby nie podpowiedź jednego z marynarzy z promu.
Po wylądowaniu w Sorland nie zatrzymując się nigdzie po drodze jedziemy prosto
krętą drogą (!) do Nordland, a właściwie jeszcze kilka przysłowiowych metrów
dalej, gdzie przy piaszczystej plaży usianej głazami, kończy się droga.
Przebieramy się, zabieramy plecaki i wyruszamy na szlak do Mastad - opuszczonej
wioski na odległym krańcu wyspy.
Na szczęście chmury pozostały za nami, dzień robi się coraz bardziej słoneczny,
na niebie pozostaje coraz mniej chmur.
Szlak wiedzie brzegiem morza, nie wspinając się na szczyt, lecz wijąc , czasem
wspinając się delikatnie, czasem opadając, jego zboczem. Ze względu na mnie
idziemy wybitnie powoli, nawet jak na nas. W czasie jednej z małych przerw Jacek
przepatruje przez lornetkę powierzchnię morza. Nie wiem, czego szukał, ale
znalazł fokę (fot.). Od tego miejsca, aż do przesmyku,
którym przeszliśmy na drugą stronę wyspy, było jeszcze kawałek drogi. Całą ją
foka towarzyszyła nam płynąc równo z nami wzdłuż wybrzeża. Stawaliśmy,
patrzyliśmy przez lornetkę i długi obiektyw na nią. A ona wynurzała się z
wody patrząc często prosto na nas. "Ustrzeliliśmy" też orła morskiego (fot.) i spotkaliśmy po drodze prawdziwego trola -
Heimertussen og Yttertussen - prawdziwe dziecko Natury (fot.).
Przyszło nam się pożegnać z foką, szlak wiódł na drugą stronę wyspy. Już po
kilku krokach z daleka widać było położone na płaskim brzegu zatoczki kilka
zabudowań Mastad (fot.). Wchodząc pomiędzy nie
zauważamy, że większość ma wyblakłe ściany, zabite deskami drzwi i okna,
zabezpieczone kominy. Kilka jednak wygląda jakby ktoś w nich mieszkał. Trawniki
przy nich są wystrzyżone, w czystych oknach wiszą firanki. Choć pomostów i kei
już nie ma, kilka metrów od brzegu bujają się na falach boje do cumowania
jachtów, czy motorówek. Domyślamy się, że te kilka zadbanych domów wciąż jest
używane jako domki letniskowe.
Po kilku minutach w Mastad i małym posiłku ruszamy w powrotną drogę. Jednak na
szczycie przełęczy zatrzymuje nas plusk wody. W zatoce bawi się delfin.
Obserwujemy go przez jakiś czas, aż w czarnym cieniu góry zaczynamy marznąć i
decydujemy się ruszać dalej.
Droga tam i z powrotem zajęła nam 8 godzin. Długo, ale przecież to wakacje, a
nie wyścig z czasem. Przez cały ten czas na szlaku spotkaliśmy osiem osób. I
wszystkie w okolicach Mastad. Większość drogi więc byliśmy sami, jeśli nie
liczyć przedstawicieli miejscowej fauny.
Zanim zwinęliśmy się na nocleg, postanowiliśmy zrobić sobie gorącą czekoladę
przy plaży i poczekać na zachód słońca (fot.).
Dzień 9.
Przed dziesiątą odpływamy z Vaeroy. Przed nami dość długi, kilkugodzinny rejs do
Bodo. Pogoda znów się robi śliczna. Ja jednak po zażyciu środków
przeciwko chorobie morskiej szybko zasypiam i nawet nie wiem, kiedy mija te
sześć godzin rejsu.
Na terminalu w Sorland spotkaliśmy dwóch Polaków jadących na urlop do domu do
Polski. Pracują od kilku już lat na Vaeroy przy rybach. Dzięki nim Jacek ma
towarzystwo na promie.
Prom nie płynie prosto do Bodo, ale zawija też na Rost (fot.). Ja ten malowniczy archipelag przespałam, ale Jacek
zrobił kilka zdjęć.
O 16:00 lądujemy w Bodo. Rozstajemy się z polskimi towarzyszami - oni jadą na
południe, my zostajemy jeszcze chwilę w mieście. Aż też się zbieramy i ruszamy,
żeby zapolować na inne wiry wodne - tym razem w Saltstraumen.
Wedle opisów potrafi to być niezwykła kipiel, kotłująca się i szalejąca. Gdy
zmienia się kierunek prądów wodnych zaczynają się tworzyć wiry. Najlepiej je
widać z mostu, później też nieźle wyglądają z brzegu. Spora łódź motorowa,
wioząca wędkarzy, musiała się nieźle natrudzić, żeby nie dać się całkiem
wciągnąć.
No dobra, wiry w końcu zobaczyliśmy, teraz pora spać.
Dzień 10.
Od rana jesteśmy w drodze w kierunku Trondheim. W podróży towarzyszą nam chmury
na niebie i owce na środku drogi. Trzeba na nie bardzo uważać, bo one uważają,
że to nie ich obowiązek.
Koło południa docieramy do Koła Polarnego (fot.). Aż
żal serce ściska - trzeba będzie pożegnać się z Arktyką, światłem i szerokimi
horyzontami. Póki co, robimy przerwę przy globusie (niejednym zresztą) i na
obiad z renifera. Zimny wiatr, chmury i pokrapujący deszcz gnają nas dalej.
Przed dwudziestą pierwszą lądujemy pod Bola. Chcemy zobaczyć liczące około 6
tysięcy lat rysunki naskalne. Tych kilka szkiców w skale nie robi na nas jednak
szczególnego wrażenia. Jedynie najstarszy i jednocześnie najlepiej zachowany ryt
przedstawiający renifera jest wart uwagi. Ale generalnie sam teren jest
przyjemny na spacer, czy piknik. Na ten ostatni jednak nie bardzo mamy już czas.
Przed nami jeszcze kawałek drogi do Trondheim.
Dzień 11.
Dzień zaczyna się całkiem nieźle. Chociaż niebo jest zachmurzone, to jednak jest
znośnie, a czasem nawet przebija słońce. W czasie spaceru po mieście (fot.) byłoby miło, gdyby się rozpogodziło.
Parkujemy blisko centrum i ruszamy na zwiedzanie
Trondheim. Takie miasta nawet lubimy. Nie ma tłoku, drapaczy chmur, korków
(przynajmniej w czasie naszego spaceru, bo gdy wyjeżdżaliśmy, to już nie było
tak miło). Ludzie chodzą sobie ulicami w normalnym tempie, turyści szwędają się
od zabytku do zabytku, Japończycy błyskają fleszami. Normalka.
I my się szwędamy uliczkami - do starego mostu (fot.),
do kamiennej katedry (fot.), do rynku, do portu (fot.)i jeszcze w kilka innych miejsc. Jednym z nich jest
pierwszy bodajże na świecie wyciąg dla rowerów.
Dłuższą chwilę przy nim spędzamy, żeby zobaczyć jak działa, ale na oglądaniu
nieczynnego urządzenia się kończy. To znaczy wyciąg działa, ale jest płatny i to
chyba nie mało, bo jakoś chętnych rowerzystów brak. Każdy, którego
zaobserwowaliśmy wolał pedałować, lub pchać swój jednoślad pod stromą górkę, niż
płacić za holowanie.
My naszą wspinaczkę na wzgórze z fortecą Kristiansten rozpoczynamy w mżawce,
która już u murów fortu przemienia się w deszcz. Czyli pogoda nam się nie
chciała poprawić, ale miała kaprys się pogorszyć. Kuląc się pod parasolem
wracamy do ciepłego i suchego wnętrza naszego autka.
Około 16ej udaje nam się opuścić zakorkowane miasto. Ledwo wyjechaliśmy poza nie
od razu wpadamy w strefę słońca i błękitnego nieba. Po prostu od natury
otrzymaliśmy subtelną, acz mokrą, sugestię opuszczenia miasta.
Dochodzi dwudziesta pierwsza. Nasza droga i pogoda z Trondheim wyglądała tak:
deszcz, słońce, chmury, deszcz, chmury, słońce, chmury. A teraz znów deszcz.
21:30 - dotarliśmy do Drogi Atlantyckiej, akurat na początek spektaklu
zwanego Zachód Słońca z Niespodzianką. Niespodzianką jest to, że zniknęły gdzieś
chmury znad horyzontu pozwalając nam zobaczyć tonące w morzu słońce, które
jeszcze zdążyło wymalować na niebie tęczę. A na koniec - znów niespodzianka -
deszcz.
Dzień 12.
Rankiem otwieramy oczęta i co widzimy? Białe baranki na niebie, pomiędzy którymi
prześwitują spore płaty błękitu. Deszcz się wypadał nocą i wreszcie dał nam
spokój. Teraz możemy w pełnym świetle dnia podziwiać Drogę Atlantycką (fot.). Raptem kilka mostów i parę kilometrów, dużo czasu więc
nam to nie zajmuje. Szkoda nam pięknego dnia, więc wracamy w głąb lądu, żeby
odwiedzić jaskinię Trollkyrkia.
Na niewielkim parkingu pośród pól i drzew, gdzie stoją raptem dwa inne
samochody, zostawiamy skodę i wyruszamy na szlak. Zaopatrzeni w latarkę (w
jaskini nie ma sztucznego oświetlenia), mocne buty, kurtki (z tą pogodą to
naprawdę nigdy nic nie wiadomo), rozpoczynamy marsz. Najpierw jest przyjemnie,
bo płasko, ale wkrótce docieramy do podnóża góry i szlak zaczyna się wspinać.
Marudzimy po drodze buszując w jagodzianych krzewinkach i opychając się owocami.
Do jaskini kawał drogi, tkwi ona pod samym szczytem. Gdy wreszcie do niej
docieramy doganiamy pewną parę, która chwilę wcześniej nas wyprzedziła. Z
niezadowoleniem czytają tablicę informacyjną - nie doczytali wcześniej i nie
zabrali ze sobą latarki. No cóż, w ich wypadku zwiedzanie zakończyło się na
wejściu do podziemnego świata. My wyjmujemy z plecaka naszą czołówkę, ubieramy
zdjęte w drodze na górę części garderoby i zanurzamy się w ciemność. Niestety w
ciemność, bo nie sprawdziliśmy latarki. Słabe baterie nie wystarczają, żeby
porządnie oświetlić drogę. Jakieś światło jest, więc da się iść, ale powoli i
bardzo ostrożnie. Po jaskinia jest mała, korytarze są wąskie, niskie i zawalone
skalnym gruzem.
Nie jesteśmy tu jednak sami, wraz z nami do wnętrza weszło dwóch młodych
Norwegów z niezłym reflektorem. Podpinamy się do nich i ich źródła światła.
Tak oto w czwórkę docieramy do niewielkiej komnaty oświetlonej słońcem poprzez
niewielki otwór w sklepieniu. Przez ten otwór do wnętrza wpadają nie tylko
słoneczne
promienie, ale i strumień wody (fot.). Jeden z
młodzieńców zrzuca sweter, spodnie i buty i wskakuje pod lodowaty prysznic. Za
jego pozwoleniem szybko pstrykam zdjęcie (fot.). Przy
kolejnym zdjęciu wchodzę do wypełnionego wodą skalnego basenu. Poprzez mocne,
grube buty czuję lodowate zimno. Ten Norweg jest odważny, czy tylko szalony? W
każdym razie z całą pewnością nieźle zahartowany.
Gdyby nie ci młodzieńcy wrócilibyśmy do wyjścia tą samą drogą i nie
zobaczylibyśmy moim zdaniem najpiękniejszego fragmentu Trollkyrkia. A tak, wciąż
człapiąc za nimi, przedarliśmy się (i to dosłownie) do innego, położonego wyżej
wyjścia. Stamtąd był już tylko krok i kilka szczebli metalowej drabiny do innej
groty. I o niebo wspanialszego wodospadu (fot.).
Opuszczamy jaskinię, Norwegowie odchodzą w swoją drogę, my jeszcze chwilę
zostajemy. Żeby nacieszyć się bezchmurnym niebem, słońcem, jagodami. No i trzeba
zrobić kilka notatek i zmienić baterie i film w aparacie.
W końcu schodzimy, a w ekstremalnym przypadku nawet zjeżdżamy siedzeniem po
głazie (nie powiem kto). W strumieniu na dole kilka kroków od pełnego już
parkingu moczę zgrzane nogi i z grubsza oczyszczam buty. Jest wspaniale. Niczego
nam już do szczęścia nie brakuje (no, może poza nieograniczonym czasem).
Trolowej przygody ciąg dalszy, jedziemy więc do Trollstigen. Po drodze
oczywiście nie obejdzie się bez tuneli i fiordów. Niektóre można objechać, ale w
zależności od wybranej trasy nie zawsze się opłaca. My wybieramy prom i na
trasie z Solsneset do Afarnes dajemy skodzie wypocząć. W końcu czeka ją niezła
wspinaczka.
Przy wyjeździe z parkingu na dole stoi znak ostrzegający przed trolami (fot.), a kilka metrów dalej rozpoczyna się szalone
Trollstigen (fot.). Zaczynamy więc piąć się w górę.
Zatrzymujemy się w każdym możliwym miejscu, żeby zobaczyć co już zostawiliśmy
za sobą, a co jeszcze przed nami. Aż o 20:00 docieramy na szczyt, oznaczający
koniec trolowej drogi (a może drabiny - sami nie wiemy, bo spotkaliśmy kilka
tłumaczeń). Teraz możemy rzucić na nią okiem (fot.).
Szkoda, że już jest tak późno, bo dolina po drugiej stronie, w którą zaczęliśmy
zjeżdżać jest przeurocza. Zielona przestrzeń otoczona ze wszystkich
stron zboczami przyprószonymi śniegiem, poprzecinana błękitnymi (to nie jest
metafora, tam woda naprawdę ma taki kolor) wstęgami strumieni ozdobionymi
koronkami z piany. I niebieskie plamy jeziorek. Istny raj. Schowana
jednak w cieniu i zapadającym zmroku, nie prezentowałaby się najlepiej na
zdjęciach.
Nie zatrzymujemy się w rajskiej dolinie, lecz zmierzamy na nocleg do Valldal.
Dzień 13.
Jakieś trzy godziny do promu stawiamy skodę na terminalu. Licho nie śpi, więc
lepiej niech tam stoi, niż żebyśmy mieli się spóźnić. Bo przed nami jedna z
ciekawszych wypraw - rejs trzema fiordami, podobno najpiękniejszymi (m.in.
UNESCO tak twierdzi) - Norddalsfjord, Sunnylvsfjord i w końcu Geirangerfjord
(fot.). A czekając na rejs robimy mały spacer po
miasteczku.
Dochodzi południe, wreszcie wyruszamy. Skoda stoi na deku samochodowym
(otwartym, też może więc podziwiać widoki), my zajmujemy strategiczne miejsca na
górnym pokładzie. Czyli
w zasadzie cały pokład, bo łazimy z jednego miejsca w drugie, żeby nie uronić
żadnego z widoków na góry po obu burtach. Ta przeprawa to dwa w jednym -
prom pozwala dostać się z Valldal do Geirangen bez przedzierania się przez góry
(choć to podobno też urokliwa trasa zwana Drogą Orłów), a do tego statek
wycieczkowy - co kilka, kilkanaście minut z głośników rozlega się miły głos
opowiadający turystom w kilku językach o mijanych właśnie atrakcjach.
Płyniemy sobie powolutku, pod chmurkami. Skalne ściany przepływają obok nas,
szczerząc proste, pionowe pnie drzew porastających każdą możliwą powierzchnię
stoków. Co chwila naszym oczom ukazuje się kolejna biała wstęga wodospadu. Na
wysokościach kilkudziesięciu lub kilkuset metrów ponad poziomem wody tkwią
zabudowania opuszczonych farm. Zastanawiamy się, jak ci ludzie tam żyli. Nie
widać żadnej drogi prowadzącej z którejkolwiek strony do domostw.
Niezwykłe wrażenie robi otwierający się za zakrętem (w uproszczeniu mniej więcej
90 stopni) drugi fiord. Skalne ściany odsuwają się stopniowo od siebie,
odsłaniając po kawałku kolejne załomy i kolejne metry wody.
Niecierpliwie czekałam na Siedem Sióstr, najbardziej osławiony wodospad Norwegii
(fot.). Od bardzo, bardzo dawna chciałam go zobaczyć
na żywo. Wcześniej widywałam go jedynie na zdjęciach. No cóż, muszę przyznać, że
nieco mnie rozczarował. Dla oddania sprawiedliwości zaznaczam, że sierpień to
nie najlepszy okres w roku na podziwianie wodospadów. O wiele więcej wody i w
związku z tym bardziej widowiskowo toczy się i spada do fiordów w czasie, gdy
wiosną intensywniej topnieją śniegi i lodowce. Może kiedyś uda mi się znaleźć
się w tym miejscu wiosną, może nawet popodziwiać wodospad z bliska, a nie z
odległej powierzchni wód fiordu.
Dopływając do portu mijamy po lewej początek (lub koniec - zależy z której
strony spojrzeć) Drogi Orłów. Do złudzenia przypomina on Trollstigen. W
Geiranger stoi włoski wycieczkowiec. Mamy wrażenie, że zajmuje połowę
powierzchni fiordu (fot.). W dużej mierze dzięki niemu
miasteczko po prostu tętni - na uliczkach tłumy ludzi, sklepy z pamiątkami
pozapychane, knajpki pełne. Po krótkiej przerwie i posiłku ruszamy w dalszą
drogę. Ten szum nam przeszkadza, odzwyczailiśmy się już od tłumów. Kierujemy
się na Grotli.
Wyjazd z miasta jest wspinaczką na szczyt. Droga o nachyleniu 10 stopni, zakręty
360 stopni. Jacek jako kierowca ma niezłą zabawę.
Znów zwiedzamy góry od środka. Znaczy - jedziemy tunelami, ciągnącymi się
kilometrami. Kilka kilometrów tunelu, gdy już na jego końcu widać światełko, to
gdzieś w jego środku majaczy czarna plamka wjazdu do kolejnego tunelu. Na krótką
metę jest to nawet zabawne, ale wszystkie wnętrza gór są w zasadzie takie same,
więc szybko robi się nudno. Wolelibyśmy podziwiać zewnętrza gór (fot.). Cóż jednak, nie zawsze jest wybór.
Około wpół do siódmej wieczorem docieramy do Stryn Somerskiresort. Zamknięte z
powodu braku śniegu. A może późnej godziny? Bo nieoczekiwanie, gdy Jacek zagapił
się robiąc zdjęcie nieczynnego wyciągu oberwał ode mnie śnieżką. Czyli na zabawę
śniegu jest dość.
Dzień 14.
Jeździmy w kółko od samego rana usiłując znaleźć jakąś wyprawę na lodowiec, na
którą moglibyśmy się załapać. Ta, którą planowaliśmy, została odwołana - woda
zmyła most i nie ma przejścia. Znajdujemy coś o 13:00, ale różni ludzie mówią o
niej różne rzeczy. Sami nie wiemy komu wierzyć. Jedni twierdzą, że ta wyprawa
będzie wchodzić na lodowiec, inni, że przy takiej cenie to dojdą najdalej do
krawędzi jęzora, popatrzą na lodowiec i wrócą. Za coś takiego szkoda płacić. Na
taką wycieczkę można się wybrać samemu. I w końcu tak właśnie robimy.
W Bodal na parkingu (szumne słowo - bo to tylko kawałek wyjeżdżonej oponami
samochodów łąki) zostawiamy skodę i ruszamy do krainy wiecznego lodu. Po drodze
jest jak w tytule tego filmu z Bollywood - czasem słońce, czasem deszcz. Na
szczęście nie ulewny. Ale za to malujący pomiędzy szczytami barwne tęcze (fot.). Norwegia jest dla mnie prawdziwą krainą tęczy.
Po niecałej godzinie marszu (z licznymi przystankami na podziwianie widoków i
robienie zdjęć oczywiście) docieramy do czoła lodowca. W promieniach
prześwitującego przez chmury słońca lodowy płat robi niesamowite wrażenie (fot.). A spod jakby zawieszonej w powietrzu tafli
wypływają strumienie wody. Tak oto powstają tu górskie potoki.
Gdy dotarliśmy do jęzora akurat wchodziła na niego jakaś wycieczka, o której nie
wiedzieliśmy. Uzbrojeni w raki i czekany, nanizani na ochronną linę jak korale,
turyści rozpoczęli wspinaczkę. Patrząc na nich doszłam do wniosku, że jednak w
moim stanie nie dałabym rady na takiej wyprawie. To znaczy radę bym dała, ale
mogłoby to mieć później fatalne skutki. Innym razem, bo lodowcowi nie
przepuszczę.
Dochodzi godzina 22, a my właśnie pobieramy naukę postępowania z krowami.
Dziwne? To zależy. Jak wcześniej owce i renifery, w tym rejonie po drogach
szwędają się krowy, które chyba myślą, że są tymi świętymi w Indiach i nie
zamierzają ustępować samochodom pierwszeństwa. Stanęliśmy więc na środku drogi
zastanawiając się co z tym fantem zrobić, gdy za nami pojawił się inny samochód.
Nie zwalniając wyprzedził nas i głośno trąbiąc pojechał dalej. Na dźwięk
klaksonu krowy szybko rozeszły się na pobocza. I my przejechaliśmy.
Dzień 15.
Z czego jeszcze znana jest Norwegia? Oczywiście z kościołów stave. Starannie
wybraliśmy z tych kilkudziesięciu, które przetrwały do naszych czasów, jeden z
naszym zdaniem najpiękniejszych. XI-wieczny kościół w Borgund (fot.). Nie jest największy, ale chyba najładniej zdobiony,
poza tym jest wyjątkowy ze względu na strzegące go smoki, których już nie
ma wiele. Poczerniałe od upływu czasu drewno, nie oświetlone wnętrze, nieco już
zatarte płaskorzeźby. Tego kościoła nie da się opisać, jego trzeba po prostu
zobaczyć i poczuć.
A w czasie zwiedzania niespodzianka - pada deszcz. No cóż, spod parasola też
można robić zdjęcia.
Z Borgund wyjechaliśmy nie główną drogą, ale drogą historyczną. Wąski, asfaltowy
szlak wiódł zakosami i serpentynami pod skalnymi nawisami, wzdłuż szumiącej
wstęgi rzeki. Mijał historyczne zabudowania. Szkoda tylko, że nie było gdzie się
zatrzymać. Uciekające widoczki to najczęściej właśnie te najpiękniejsze.
Minęło południe, jedziemy trasą widokową z Laerdal do Aurland. Tym razem
mieliśmy wybór - najdłuższy na świecie tunel (24,5 km), albo szczyty gór.
Najdłuższy tunel skojarzył nam się z najdłuższą nudą, więc wybór był prosty. Tym
sposobem znaleźliśmy się w miejscu, w którym czujemy się jak na dachu świata
(wprawdzie w okolicach tylko 1400 m n.p.m., ale kto by tam zważał na takie
detale). Spory udział ma w tym pogoda - chmury zasłaniają dalsze widoki, nie do
końca więc wiemy, gdzie jesteśmy. W każdym razie jedziemy w chmurach szczytem
grzbietu gór. Wokół na skałach z rzadka porośniętych mchem białe płachty śniegu.
I wszędzie pełno wody - strumienie i jeziorka, bajorka i potoki.
Po lewej mijamy szczelinę w chmurach, która oświetla sąsiednie szczyty
i porośnięte lasem zbocza. Widok jak z obrazka, ale z gatunku tych uciekających
- droga wąska, pobocze nie istnieje, a ruch spory.
Jest 15:30. Jesteśmy we Flam i wreszcie udało nam się zobaczyć pociąg w ruchu.
Zaczęliśmy już powoli wątpić, że w tym kraju jest coś takiego jak czynna kolej
(bo tory i stojące składy to nawet już widzieliśmy). Ten pociąg to atrakcja
regionu - wozi turystów tam i z powrotem starym szlakiem do kilku
interesujących miejsc, do których samochodem nie da się dotrzeć.
Zmierzając do Eidfjord mijamy po drodze coś, co zdalnie włącza nam w samochodzie
hamulce - niesamowity wodospad, bodajże największy jaki mieliśmy do tej pory
okazję widzieć. To Tvindefossen (fot.). W jego pobliżu
dotychczasowe deszcze to pryszcz, mżawki a nie deszcze. Jacek, gdy stwierdził,
że skoro i tak jest już mokry i musi się przebrać, to czemu nie miałby
popróbować ekstremalnego prysznica. Jak pomyślał tak zrobił. Rozebrał się do
kąpielówek i wbiegł pod lejące się z wysoka olbrzymie strumienie wody. I cieszył
się jak dziecko.
Pomimo późnej pory udaje nam się jeszcze w OvreEidfjord uzgodnić kajakowy spływ
górskim, spienionym strumieniem na następny dzień.
Dzień 16.
No cóż, dzień pełen wrażeń i dla niektórych dość męczący. Jacek bawił się od
późnego rana najpierw na spokojnych wodach fiordu, potem w kipiącej rzece
razem z parą młodych Łotyszów i Rosjanką. I Słowakiem, który pracował jako
instruktor tego górskiego kajakarstwa. Wybitnie międzynarodowe towarzystwo.
On spływał przez spienione progi, a ja biegałam po kamieniach przy brzegach
rzeki, żeby złapać najlepsze ujęcia. Kilka mi się udało. I tak nam minęło
południe.
Po kajakowej przygodzie robimy mały spacer w okolicach Eidfjord, po którym
jedziemy do Kinsarvik, gdzie robimy małą przerwę na zakupy i przekąskę.
Jadąc do Jondal podążamy ciekawą drogą wzdłuż jakiegoś fiordu, którego nazwy nie
potrafię znaleźć na naszej mapie. Jednak to nie to jest ciekawe, ale ciągnące
się po obu stronach wody sady. Przez okna samochodu widzę jabłka, śliwki i
czereśnie (wielkości chyba orzechów włoskich). Tym ostatnim nie potrafimy się
oprzeć, po prostu musimy ich spróbować. Kupić tu owoce jest bardzo prosto -
trzeba się tylko zatrzymać przy którymś z sadów, gdzie wystawiony jest stolik
lub mała budka. Na nim w plastikowych koszyczkach leżą owoce, a obok puszka i
cennik. Do puszki wrzucamy pieniądze i zabieramy owoce. I smacznego.
Dzień 17.
Dochodzi 10:00, a ja usiłuję się rozgrzać w kawiarni przy lodowcu Folgefonna.
Jacek szusuje po stoku. Kawiarnia niestety nie jest ogrzewana (poza łazienką
na szczęście), ale i tak jest lepiej niż na zewnątrz, gdzie wieje niezbyt
mocny, ale mroźny wiatr i ciągnie chłód od lodowca. Ale to jest dzień Jacka, ja
po prostu go grzecznie przeczekam, aż mój towarzysz się wyjeździ na nartach.
Wreszcie o 13:00 Jacek kończy jazdę, oddaje narty do wypożyczalni. Jeszcze
tylko gorąca czekolada i ciepły obiad i uciekamy ze strefy zimna.
Zdążamy w dół w kierunku Preistekolen. Po drodze zatrzymują nas dwie rzeczy -
piękny wodospad Late, a niedaleko dalej norweski konik fiordowy (fot.). Wreszcie w zasięgu mojego aparatu. Przyjazny bardzo
podchodzi blisko ogrodzenia i pozuje do zdjęć.
Jest około 19:00 gdy robimy kolejną przerwę w skansenie
Kolbeinstveit-Ryfylkemuseet. Wprawdzie oficjalnie jest już zamknięty, ale nie ma
żadnego ogrodzenia i można się po jego terenie przespacerować. Za przewodnika
służy nam wybitnie przymilny kot (a może kotka? nigdy nie wiem).
Ostatnia tego dnia przeprawa to prom z Nesvik do Hjelmeland. I spać.
Dzień 18.
Uparcie dążymy do Preistekolen, ale po drodze zatrzymujemy się jeszcze w
Solbakk, żeby obejrzeć kolejne naskalne rysunki. Tym razem są to
najprawdopodobniej wyobrażenia łodzi (możemy się tylko domyślać, bo tablice
informacyjne wyjątkowo jakoś są tylko po norwesku).
Aż w końcu parkujemy na olbrzymim parkingu u stóp wzniesienia, przebieramy się i
ruszamy na słynną "kazalnicę" (fot.).
Trasa jest niesamowicie przeludniona. Ruch jak na popularnym deptaku w godzinach
spacerowego szczytu. Masa turystów takich jak my - czyli indywidualnych, w
niewielkich grupkach i mnóstwo wieloosobowych wycieczek. Wszystkie chyba języki
świata słychać po drodze. A droga jak na huśtawce - raz w górę, raz w dół.
Płaskie poziome odcinki poprzecinane prawie pionowymi ściankami. Dobrze, że
tworzą je głazy i kamienie, po których można wchodzić jak po naturalnych
schodach. Jak zwykle na początku się rozbieramy, gdy jednak docieramy do
odsłoniętych szczytów, gdzie wiatr hula do woli, szybko zakładam kurtkę.
Na platformie, zawieszonej wysoko ponad lustrem wody, ustać nie jest prosto.
Trzeba o to walczyć z wiatrem. Jakiś odważny człowiek
przyniósł ze sobą małego jednorazowego grilla i usiłował go rozpalić na środku
platformy. Rozumiem jego intencje - piknik na wiszącej skale (no prawie), ale
był bez szans. Nawet, gdy w końcu usiłował się chować za głazami przy skalnej
ścianie.
Po około dwóch godzinach jesteśmy ponownie na parkingu. Pierwsza rzecz to
łazienka i prysznic. W końcu czas pożegnać się z górskimi wyprawami i ruszać w
stronę Kristiansand i promu do Danii.
Zanim udajemy się na spoczynek, przemierzamy spory kawałek drogi nr 44 -
widokowej trasy wzdłuż morza. Bajka.
Dzień 19.
Jak na ironię świeci słońce, a na niebie są tylko opiewane przez poetów
malownicze obłoczki. To nie jest fair, że taka pogoda robi się dopiero na
zakończenie naszych wakacji.
Przejeżdżając przez wioskę Ana-Sira nie możemy się na chwilę nie zatrzymać
(fot.). Następny przystanek fundujemy sobie w
Flekkefjord (fot.). Chcemy po prostu jak najdalej
odsunąć moment pożegnania z Norewgią.
Miasteczko świeci w blasku słońca uroczymi białymi zabudowaniami. Dodatkowo
przez przypadek napotykamy stację drezyn-rowerów. Jest jednak zamknięta i nikt
nie potrafi nam nic o niej powiedzieć. Dopiero w centrum w informacji
turystycznej zasięgamy języka. Drezynki kursują, napędzane oczywiście siłą
mięśni turystów, na zlikwidowanej trasie kolejowej do Ana-Sira i z powrotem.
Tego dnia jednak atrakcja jest nieczynna. Szkoda. Szukamy więc
innej.
I znajdujemy - na skrawku lądu najdalej wysuniętym (w Norwegii) na południe. To
latarnia morska Lindesnes (fot.). Stąd jest 2518 km do
Nordkapp. Latarnia jest miła i przytulna, z jej szczytu rozlegają się wspaniałe
widoki na morze i spory kawał wybrzeża (fot.). Z pół
godziny zajmuje nam obejrzenie filmu o historii tej i innych latarni morskich.
Gdy w końcu zeszliśmy już każdą ścieżkę na terenie muzeum i chyba ze trzy razy
pod różnymi pretekstami wdrapaliśmy się na szczyt wieży, zapada decyzja o
wyruszeniu w dalszą drogę. Nie ma już co dłużej zwlekać.
Około 15:00 docieramy do terminalu promowego w Kristiansand. Szkoda, że nie
mieliśmy okazji choćby przejechać przez miasto. Droga zaprowadziła nas prosto do
portu, a gdy już się w nim znaleźliśmy to chcieliśmy najpierw kupić bilety. No i
tak nam zostało. Jacek leży na jakichś paletach i się opala obok innych amatorów
tego typu zabijania czasu, a ja robię notatki i zwiedzam terminal.
O 17:00 odbijamy. Czas się pożegnać z Norwegią, mamy tylko nadzieję, że do
następnego razu. Po dwóch godzinach rejsu wpływamy do portu w Hirthshals w
Danii.
Dzień 20.
Zachciało nam się jeszcze po drodze pozwiedzać Danię. Wybór padł na pobliski
Aalborg (ze względu na czas nie mieliśmy zbyt wielkiego wyboru) (fot.). Pozostawiwszy samochód na parkingu poza centrum
wybieramy się do biura informacji turystycznej. Tam otrzymujemy kilka
broszurek i plan miasta. Tak uzbrojeni ruszamy w miasto. Spacerujemy
jego uliczkami w kilku dzielnicach, aż postanawiamy opuścić Aalborg. Po
drodze z wielkim trudem (nie mamy miejscowej gotówki) udaje nam się zrobić
jakieś zakupy. Dziwnym trafem nigdzie nie chcieli zaakceptować naszych kart
kredytowych (nie debetowych, żeby nie było wątpliwości). Tylko duńskie -
słyszeliśmy w kilku sklepach. Aż w pewnym centrum handlowym akceptują
naszego MasterCarda.
Do Hamburga czeka nas daleka droga, a zachciało nam się jeszcze chwilę odpocząć
gdzieś nad brzegiem morza. I tak na moment wylądowaliśmy w Nibe, gdzie nie
marudzimy zbyt długo - ze względu na pogodę. Bo czego już dawno nie było?
Deszczu. A takiej ulewy to nie przeżyliśmy już od kilku ładnych lat. Gdyby nie
strugi deszczu i czarne chmury dokoła, to chyba widzielibyśmy oba morza po obu
stronach duńskiego półwyspu. Tak płaski wydał nam się ten kraj.
Dzień 21.
W Hamburgu (fot.) jesteśmy przed dziewiątą i zaczynamy
od załatwienia interesów. Przyjemności później.
Po załatwieniu swoich ważnych spraw wyruszamy kolejką do dzielnicy portowej.
Straszny w niej ruch i gwar. Ulice pełne ludzi (turyści z całego świata), ulice
pełne samochodów, Łaba i kanały pełne statków. Tramwaj wodny też jest
zatłoczony, ale rejs w słońcu i tak jest przyjemnością. Spędzamy w portowej
dzielnicy popołudnie, które nas bardzo zmęczyło. Po północnych pustych
przestrzeniach to ruchliwe, hałaśliwe i zatłoczone miasto nas przybiło.
Chcemy z niego już jak najszybciej uciec.
Późnym popołudniem przedzieramy się przez zakorkowane ulice w kierunku
autostrady. Mamy jeszcze w zapasie nieco czasu, ale na razie nie wiemy jak i
gdzie go spędzimy.
Dzień 22.
Tniemy autostradami w kierunku Polski. Mamy dość dużych miast i wcześniejsze
mgliste plany dotyczące zwiedzenia Drezna całkiem się rozmyły. W pewnym momencie
po drodze mijamy Tropical Island. Nie mając lepszego pomysłu zjeżdżamy z
autostrady, żeby na własne oczy przekonać się o co ten cały hałas. Wygląda
nie najgorzej - wielki aqua-park połączony z egzotarium. Ale spędzenie tam dnia,
czy choćby kilku godzin nie wydaje nam się aż taką atrakcją, żeby się tu dłużej
zatrzymywać. Wracamy więc na autostradę i docieramy do polskiej granicy.
Już w kraju przypomina nam się, że w tej właśnie okolicy znajduje się zamek
Kliczków, o którym opowiadali nam nasi znajomi z bractwa rycerskiego.
Zapada decyzja - skręcamy do Kliczkowa.
Zamek jest ładny, ale nie za bardzo do zwiedzania, przynajmniej w dni
robocze. Szwędamy się więc tylko po dziedzińcu i dokoła zabudowań zamkowych
przez kilka chwil.
Kliczków nasunął nam od razu na myśl zamek Książ (fot.). Decydujemy się tam podjechać.
W ostatniej chwili zdążamy do zamku i łapiemy się jeszcze na ostatnią grupę z
przewodnikiem. Można i bez, ale przewodnik ma swoje niezaprzeczalne zalety.
Zwłaszcza, że pani przewodniczka niezwykle sympatycznie i ciekawie opowiada o
zamku, jego okolicach i historii. Na dokładkę tylko z nią możemy wejść na wieżę
(zamek jest w nieustającym remoncie i przejście przez piętro, na którym trwają
prace nie jest dozwolone samopas). Poza tym odwiedzamy też podziemia zamku,
które przez hitlerowców były rozbudowywane i które miały być połączone siecią
podziemnych korytarzy z innymi podziemnymi "miastami" budowanymi zgodnie z
projektem Riese. Inwestycja, otoczona do dnia dzisiejszego ścisłą tajemnicą,
Niemcom nie wyszła. Pozostawiła tylko po sobie kilka szybów, wykończonych w
mniejszym lub większym stopniu. Reszta, której historycy jedynie się domyślają,
zatonęła pod tonami betonu i milczeniem dziesięcioleci.
Zaintrygowani opowieściami przewodniczki postanawiamy zostać w okolicy jeszcze
przez jeden dzień, żeby odwiedzić trzy podziemne kompleksy udostępnione go
zwiedzania.
Dzień 23.
Ostatni dzień naszych tegorocznych wakacji rozpoczynamy w Walimiu (fot.). Na zewnątrz pięknie grzeje słońce, a my ciepło ubrani
zanurzamy się we wnętrzu góry. Przemierzamy z przewodnikiem kilka wykutych w
skale rękami więźniów korytarzy. Niby nic wielkiego, ale w świetle słów
opowiadających znaną część historii tego miejsca oraz wiele domysłów dotyczących
jej nieznanych fragmentów, korytarze robią wrażenie.
Z Walimia jedziemy w kolejne miejsce - Włodarz. Tym razem jest to obiekt
prywatny i od razu widać komercyjne nastawienie. Z parkingu idzie się do
zamaskowanego siatką wejścia do podziemi leśną drogą, przy której stoją tablice
informacyjne i stare pojazdy wojskowe. Kawiarnia to olbrzymi namiot, na
zewnątrz drewniane stoły i ławy stoją wokół paleniska. Nadchodzi nasza pora.
Wchodzimy do wnętrza za młodym człowiekiem w polowym mundurze. Część trasy
przemierzamy pieszo, część pokonujemy w łodziach. To zalanie korytarze (fot.).
Chcemy mieć komplet (w tym porównania wiedzy i zdolności narracyjnych
przewodników) i jedziemy do Tajemniczego Miasta Osówka. To ostatni z
trzech otwartych dla turystów kompleksów podziemnych sztolni i korytarzy.
No cóż, co do tajemnic tych podziemi, to wiemy niewiele więcej niż wiedzieliśmy,
czyli prawie nic. Reszta to hipotezy i domysły.
Około 17:30 wjeżdżamy na naszą autostradę A4 i pędzimy do domu. To już
definitywny koniec.
|