Tam między innymi byliśmy:
Termin: 08.08.2015 -
21.08.2015.
Tak chyba jeszcze na wakacje nie wyjeżdżaliśmy. Jadąc zapakowanym samochodem w kierunku autostrady zastanawialiśmy się nad kierunkiem. Już nawet jadąc w stronę niemieckiej granicy, zastanawialiśmy się, czy nie zmienić kierunku. W Niemczech zastanawialiśmy się, w którą stronę pojechać dalej. W Danii zastanawialiśmy się, dokąd można się przeprawić promem poza Norwegią.
Jednak klimatyzowane wakacje w kraju wikingów zwyciężyły, zwłaszcza że tym razem do dyspozycji mieliśmy tylko dwa tygodnie.
Dzień 1.
Wyruszamy w upalne (temperatura znów pod czterdzieści stopni) popołudnie, mając zapakowany samochód i milion pomysłów na cel. Póki co jedziemy A4 w stronę niemieckiej granicy.
Dzień 2.
Zaspana z rana zagapiłam się i wjeżdżamy do Hamburga. Jedziemy z nadzieją, że skoro jest siódma rano i to w niedzielę, to ruchu dużego nie będzie i przemkniemy bez większych problemów.
W oczy rzuca nam się targowisko, więc bez większego zastanowienia zatrzymujemy się na chwilę. Rozprostujemy kości i pospacerujemy między straganami. A jest na co popatrzeć nawet, bo tak naprawdę to jakiś pchli targ staroci.
Po godzinie ruszamy dalej i bez problemu wyjeżdżamy ponownie na autostradę. Około osiemnastej docieramy do Hirsthals i od razu udajemy się na terminale. W liczbie mnogiej, niestety, bo każda linia ma swój osobny z innej strony portu. Plączemy się w tę i nazad, zastanawiając się dokąd i z kim popłynąć. Bez wcześniejszej rezerwacji bilety są dwa razy droższe niż przez Internet i do wyboru mamy drogo i drożej. Decydujemy się na drogo i szybko - jeszcze dziś wypływamy i o północy powinniśmy lądować w Kristiansand.
Na promie jest Internet, ale płatny i to nie mało, więc zrezygnowałam z zabrania laptopa. Musi mi wystarczyć książkowy przewodnik. Miałam szczery zamiar poczytać i ustalić przybliżoną trasę, ale górę wzięło zmęczenie. Zjadamy resztę ciastek gryczanych od Mamy i padamy.
Zgodnie z planem o północy zjeżdżamy z promu. I jesteśmy chyba jedynym samochodem, który na rondzie skierował się prosto, czyli na drogę nr 9. I dobrze, przynajmniej będzie bez tłumów.
Dzień 3.
Plan podróży już wcześniej postanowiliśmy ustalać na bieżąco. Z całą pewnością wiemy tylko jedno - chcemy dotrzeć do Dovrefjell, żeby zobaczyć piżmowoły. No i ja mam jeszcze jedno konkretne miejsce w zanadrzu - niespodziankę dla Jacka.
Na razie Norwegia wita nas deszczem i zachmurzonym niebem. Mamy jednak nadzieję, że nasza wakacyjna tradycja nie zawiedzie i się rozpogodzi.
Na razie człapiemy spokojnie dziewiątką na północ, zatrzymując się praktycznie na każdym parkingu. Już prawie zapomniałam jak tu jest pięknie. Jak spokojnie.
Siedzimy na dzikim parkingu nad brzegiem Byglandsfjorden. Widać, że przyjeżdżają tu ludzie wypocząć przy ognisku. My ognia nie palimy, za to objadamy się malinami i jagodami. Mimo że słońce nadal nie wygląda zza chmur, to jest cudownie. Gładkiej tafli wody nie szpeci nawet jedna zmarszczka.
Zatrzymujemy się w Bygland. Chcieliśmy zjeść, ale okazuje się, że knajpka jest zamknięta, a do kupienia są tylko lody przy pracowni szkła. A ponieważ stanęliśmy przy skansenie, to od razu zwiedzamy sobie stare chaty i spichrze. Przy okazji też korzystamy z ławeczek i stolików i urządzamy sobie piknik z własnych zapasów.
W pewnym momencie zjeżdżamy z dziewiątki na lewo, w kierunku Lysebotn. Dosłownie po chwili jazdy zjeżdżamy na dziki parking nad rzeką Fisstoylsani. Nie jest to jednak zwykła rzeka, ale prawie całkiem wyschnięta. Prawie, bo szerokim kamiennym korytem snuje się kilka wąskich strużek wody. Mimo że jest tu kilka osób, rozchodzimy się na różne strony i nikt nikomu nie wchodzi w drogę. My najpierw kierujemy się w górę rzeki, aż docieramy do wąskiego kanionu, zawalonego głazami, między którymi przelewa się woda. Dalszy spacer tędy nie jest już możliwy. Zawrcamy więc w dół rzeki. I znów wędrujemy dokąd tylko się da.
Następny przystanek przy wodospadzie Reidarfoss Taki typowy dla Norwegii - kaskada wody z hukiem spadająca ze skalnego szczytu.
W końcu zaczyna się kraina śniegu. Cudowne krajobrazy - szare głazy wystające spod dywanu mchów i krótkich traw. A wszystko upstrzone białymi płatami i lustrami licznych jeziorek i stawików. Dobrze, że to Norwegia, a nie Irlandia, bo przynajmniej można się co chwila zatrzymywać przy drodze, by nacieszyć na spokojnie oczy widokami i porobić zdjęcia.
Tylko słońca nam brakuje, by było idealnie. Chociaż są momenty, gdy na chwilę wygląda zza chmur. Ale za to jest tu na górze bardzo zimno. Jacek się martwi jak będziemy spać w takiej lodówce.
Zamiast prosto do Lysebotn, jedziemy gdzie nas oczy poniosą - gdzieś dalej w góry. Daleko jednak nie zajeżdżamy, bo droga kończy się niespodziewanie zwałami śniegu, zalegającymi na szosie. Nie da się przejechać. Chwilę tu zabawiamy i zawracamy.
Tuż przed zjazdem w dolinę mijamy spory parking i duży budynek. Widać z daleka, że to jakaś knajpa, ale jest już zamknięta.
Serpentynami zjeżdżamy do Lysebotn i okazuje się, że na dole jest całkiem ciepło. Na skraju wioski znajdujemy sobie dogodny skrawek miejsca nad rzeką - idealny na prowizoryczny kamping. I nie tylko według nas, bo po chwili stoimy tam w trzy samochody.
Dzień 4.
W nocy lało, na chwilę przestało padać, gdy wstaliśmy, ale śniadanie musimy zjeść w samochodzie, bo szkoda rozkładać się na mokrej ziemi.
Po małym posiedzeniu w porcie, gdzie przepakowywałam i szykowałam parę rzeczy, a Jacek na ławce grał na gitarze, ruszamy z powrotem na górę. Nasz plan na dziś - zdobyć Kjerag.
Podjeżdżamy na mijany wczoraj parking, ale przy wjeździe pojawia się mały problem. Nie ma możliwości płatności kartą, tylko gotówka. My nie mamy przy sobie ani jednej korony, przyzwyczailiśmy się, że wszędzie płacimy plastikiem. Bankomatu w pobliżu też nie ma. Nie zdążyliśmy się nawet zastanowić, co dalej zrobić i jak wybrnąć, gdy człek przy wjeździe stwierdza:
- Fajne macie autko, takie małe. Stańcie tam, przy tych busach. To wasz szczęśliwy dzień.
Pięknie podziękowawszy, parkujemy tam, gdzie wskazał i po chwili jesteśmy gotowi wyruszyć na szlak.
Już na początku chciało mi się płakać. Jak tylko zobaczyłam tę gigantyczną, pionową (jak dla mnie) skałę z łańcuchami do wspinaczki, to się pode mną nogi ugięły. Przecież jednak nie będę siedzieć sama cały dzień na parkingu, jakoś muszę przeżyć tę wspinaczkę.
Na odcinkach wspinaczkowych mam cały czas wrażenie, że mi serce z piersi wyskoczy. Zdecydowanie nie jestem przyzwyczajona do takiego łażenia, siedzący tryb życia i zaniedbana kondycja dają o sobie znać . Na grzbietach, przełęczach i w dolinach jest za to spokojnie, ale to króciutkie odcinki. Podejścia i zejścia to masakra. Poobcierałam sobie dłonie na skałach i nabawiłam odcisków od łańcuchów.
Za to pogoda zrobiła się super, przynajmniej do pewnej wysokości i momentu. Słońce, trochę obłoków. Gdy znajdujemy się na ostatnim, mniej-więcej płaskim odcinku, dość już wysoko, nadchodzi mgła. Ma to swój groźny urok. A oznaczenia szlaku, choć gęsto wymalowane jaskrawą czerwienią, wcale nie są w sinym oparze łatwe do wypatrzenia.
W tej mgle, która dla ludzi w dolinie jest ledwie chmurą gdzieś wysoko na niebie, docieramy do głazu Kjerag. Ostatnie metry musimy pokonać wąskim przejściem, po wydeptanym i śliskim śniegu. Jeden nieostrożny krok może się skończyć szybką, daleką i bolesną drogą w dół.
Jest tylko jedno miejsce, z którego można zrobić odpowiednie zdjęcie głazu i kogoś na nim. W momencie naszego przybycia prawie nie widać, kto na skale aktualnie stoi. Mimo to, Jacek ustawia się grzecznie w kolejce, a ja wytuptuję sobie w ubitym śniegu stopnie, by móc stabilnie i spokojnie stać i czekać z aparatem.
W końcu doczekałam się Jacka, kilka ujęć i zwalniamy miejsca dla kolejnych turystów, których na górze jest całe mrowie.
Ja się początkowo na głaz nie wybierałam, nie przy moim podejściu do znalezienia się na maleńkiej powierzchni bez żadnej ochrony wysoko, wysoko nad powierzchnią jeziora. Na samą myśl kręciło mi się w głowie. Za to przysiadamy na skale i urządzamy sobie piknik, przy okazji zawierając znajomość z polską parą. Tymczasem przejaśniło się, mgła zniknęła, na przeciwległym zboczu zaczynają majaczyć nawet plamy słońca. Wszyscy od nowa rzucają się do kolejki, by ponownie zrobić zdjęcia. Tym razem daję się namówić Jackowi i staję w kolejce razem z nim. Aparat przekazałam pani Dorocie, której mąż jest razem z nami. Ona nie chciała wchodzić na głaz za żadne skarby świata i poszła na drugą stronę z aparatami, by porobić zdjęcia.
Po zejściu ze skały, Jacek ustawia się ponownie na końcu ogonka, żebym mu zrobiła porządne zdjęcia solo. Tym razem jednak nie idę na płat śniegu, ale schodzę po głazach w koryto wypływającego spod śniegu strumienia. Tu jestem bliżej głazu i niżej, co daje zupełnie inne możliwości bardziej nietypowych ujęć.
Droga powrotna na parking jest szybsza o brak przystanków na zdjęcia - szliśmy przecież tą drogą i już ją obfotografowałam. W moim przypadku brak kondycji też się daje we znaki i ostatecznie się rozdzielamy. Każde idzie w swoim tempie, co oznacza, że do samochodu docieram niecałe pół godziny po Jacku. Nie nudziłam się jednak w drodze, bo zawarłam przelotną znajomość z pewną Chinką, która tempo marszu miała takie samo jak ja. Szłyśmy więc równo, rozmawiając i śmiejąc się.
Jest na tyle wcześnie, że knajpa jest jeszcze otwarta. Od razu więc idziemy coś zjeść. Mieliśmy w planach tak naprawdę tylko jakiś obiad, ale tak nam się tam dobrze siedzi, że pochłaniamy jeszcze dwie porcje lodów na deser.
Ruszamy w drogę powrotną, zatrzymując się tylko raz w jakiejś wiosce przy sklepie. W południe, przy skale, zjedliśmy resztkę chleba, musimy więc kupić jakiś, żeby był na śniadanie. Ze sklepu wychodzimy obładowani owocami - banany, ananas, nektaryny. Wszystko dostaliśmy za friko, bo - jak powiedziała właścicielka sklepu - jak nie weźmiemy, to wyrzuci. Bo jak na ich standardy owoce są już przejrzałe (mocno żółte banany dla mnie są takie akurat, a nie żadne przejrzałe).
Na nocleg zatrzymujemy się na jakimś parkingu nad rzeką. Jest już na nim kilka kampów z Niemiec i Norwegii. Po chwili robi się dość imprezowo - Jacek gra na gitarze, Niemcy pichcą kolację na ognisku, dosiadła się do nas jakiś Norweg, jeden z Niemców wyciąga i przynosi dla wszystkich piwo. Siedzimy i gadamy o różnych rzeczach długo w noc.
Dzień 5.
We Flateland zjeżdżamy na drogę w kierunku Dalen. Niedaleko od zjazdu natykamy się na przepiękny wodospad. Jest cudnie - spomiędzy białych obłoczków świeci słońce, w koło jest zielono od roślinności, srebrzyście od wody i rudo od kamieni.
Po chwili przerwy jedziemy dalej. I znów zatrzymujemy się w okolicy jakiegoś ośrodka narciarskiego, których jest tu od groma. Okolica jest przepiękna. Sielsko spokojna. Przechadzając się brzegiem jeziorka widzę maliny moroszki, niestety jeszcze niedojrzałe.
Docieramy do Dalen, która okazuje się być bardzo ładną miejscowością. Robimy małe zakupy i odwiedzamy informację turystyczną. Dowiadujemy się tam, że w Dalen jest zabytkowy hotel, który można pozwiedzać.
Rzeczywiście, piękny drewniany budynek nie tylko wciąż pełni są hotelową funkcję, ale można wejść do środka i pospacerować korytarzami i salonikami na parterze.
Jedziemy do pobliskiego Eidsborg, żeby obejrzeć kościół słupowy. Przy okazji chcemy też zwiedzić muzeum i zobaczyć hardangerfiddle, czyli norweskie skrzypce z ośmioma strunami. Jacek, gdy tylko o nich usłyszał, to po prostu zbzikował na ich punkcie.
W muzeum rzeczywiście znajdują się bogato zdobione skrzypce z dwoma rzędami strun. Jacka bardzo zaintrygowało, jak one grają. Nie ma jednak żadnej możliwości posłuchać. Poza zbiorami w głównym budynku, na muzeum składa się także skansen pełen starych wiejskich zabudowań, a także ciekawy model kanału Telemarku, którym można spławiać licznymi śluzami drewniane stateczki.
Tak się nam ułożyło, że zwiedzanie kościoła wypadło na koniec. Z zewnątrz mogliśmy go sobie obejrzeć do woli sami, ale do środka wstęp jest tylko z przewodnikiem.
Z Eidsborg jedziemy do Ofte i dalej E134 na Edland i Rauland. Mieliśmy nadzieję na fajne widoki, a są głównie roboty drogowe. Po dotarciu do Rauland zaczynamy z niepokojem szukać miejsca na nocleg. Jednak po drodze nie trafiło się nic, do czego można wrócić. Postanawiamy pojechać jeszcze kawałek i poszukać. Aż natrafiamy na niewielki parking z ławeczką i stolikiem, nad brzegiem jeziora.
Dzień 6.
Pobudka o dziewiątej, czyli dość późno jak na nas. Zanim się pozbieraliśmy i dotarliśmy do Rauland do informacji, zrobiło się już południe. Miły pan podpowiedział nam, gdzie jest przyjemny szlak w najbliższej okolicy.
Jedziemy więc na Falkeriset. Trasa ma tylko półtora kilometra długości i jest oznaczona jako "rodzinna". Praktycznie na całej długości szlak jest wyłożony kamiennymi płytami, po których idzie się prawie jak chodnikiem. Tekst na tablicy informacyjnej mówi, że ułożyli go nepalscy Szerpowie.
Od rana świeci słońce, wiaterek jest lekki i to nie wszędzie, więc idziemy w sandałach. Aż szkoda męczyć nogi w traperach na takim spacerku i w taką pogodę. Jak zwykle dojście na szczyt zajmuje mi nieco dłuższą chwilę niż Jackowi, czy innym. A wszystko za sprawą licznych przystanków. Nie na każdym robię ostatecznie zdjęcie, ale na każdym się przymierzam.
Po niecałej godzinie jesteśmy ponownie na parkingu. Wracamy do Rauland na tankowanie i zakupy i ruszamy w dalszą drogę.
Jackowi po drodze, na mapce z informacji, wpadła w oko kolejka w Rjukan, więc zamierzamy się tam zatrzymać.
Rjukan to ciekawa miejscowość. Dopiero na miejscu skojarzyłam nazwę - że czytałam o niej jakiś czas temu. Miasteczko położone jest w tak wąskiej dolinie otoczonej stromymi, wysokimi zboczami, że przez kilka zimowych miesięcy wcale nie gości słonecznych promieni. Z tego powodu ostatnimi czasy rozważane jest ustawienie na zboczach specjalnych zwierciadeł, które skierują światło w dolinę. Na razie żadnych konstrukcji nie ma, są tylko tabliczki informujące o pomyśle i dorocznym święcie słońca w marcu.
Póki co podjechaliśmy pod dolną stację kolejki i zostawiliśmy auto na parkingu. Po chwili zastanowienia i zorientowania się w możliwościach, kupujemy w automacie bilety (nie ma kas) w jedną stronę i jedziemy czerwonym wagonikiem na górę.
Ze względu na dość późną porę wybieramy jeden z krótszych szlaków - pętelka tylko cztery i pół kilometra. Bo przecież musimy jeszcze pokonać dodatkowe niecałe pięć kilometrów na dół i dobrze by było zdążyć przed zmrokiem.
Szlak jest dość podobny do Falkeriset i w sporej części jest zbudowany z kamiennych płyt, a później to wygodna szutrowa ścieżka. Pod szczytem wita nas stadko owiec, które jednak nie ma zamiaru zostać z nami na dłużej. Kilka minut spędzamy na górze, bawiąc się w ludzki zegar słoneczny i oglądając pozostałości po stanowiskach artyleryjskich.
Przy górnej stacji spędzamy jeszcze kwadrans i zaczynamy schodzić na parking. Tym razem naszą uwagę absorbują rosnące przy ścieżce jagody, maliny i poziomki, napotkana przypadkiem wiewiórka i polowanie na szybujące nad głowami wagoniki. Normę czasu przekraczamy więc sporo i do samochodu docieramy o zachodzie słońca.
Dzień 7.
Po śniadaniu przejeżdżamy przez Rjukan i na skraju miasta skręcamy na Tuddal. Najpierw droga wspina się serpentyną pod szczyt Gaustatoppen. Jakoś tak wyszło, że nie zatrzymujemy się na przełęczy i zjeżdżamy od razu na dół po drugiej stronie.
Docieramy do Heddal, gdzie - jak się później okazało - czekała nas dość niezwykła wizyta. Na początek kawa dla Jacka, a zaraz potem kościół słupowy, największy w Norwegii. Zaczynamy od obejścia go z zewnątrz. Jest rzeczywiście piękny. Zdjęcia, które widziałam wcześniej nie oddają jego uroku. Równie piękny jest w środku, uroczysty w swojej prostocie.
Jacek wpada na pomysł zagrania małego koncertu gitarowego w kościele. Dogaduje się z opiekującym się zabytkiem przewodnikiem i ochoczo biegnie do samochodu po gitarę.
Nie wiem, jak długo już gra, bo nie popatrzyłam na zegarek. Trochę jednak zeszło, gdy leci utwór za utworem. A im dłużej gra, tym więcej ludzi się zbiera. Teraz, na koniec ma już prawie pełen kościół słuchaczy. I wszyscy siedzą cicho, zasłuchani. Ja nie tylko siedziałam i słuchałam cały czas, nagrałam też kilka fragmentów, a wybrane można obejrzeć i odsłuchać na youtube - linki są w sekcji video.
Tuż przed Kongsberg zauważamy drogowskaz do kopalni srebra Kings Mine i nawet się zbytnio nie zastanawiamy, czy zjechać z drogi do niej. Szczęście nam sprzyja, bo do kasy zdążamy dosłownie w ostatniej chwili. Wraz z biletami otrzymujemy zatyczki do uszu. Po co - okazało się zaraz po tym, jak zapakowaliśmy się do mikrusiego, ślepego wagonika i kolejka ruszyła ze stacji w głąb góry. Hałas - turkot, zgrzyt i piski metalu są okrutne. Nie da się wytrzymać bez zatkanych uszu. Zwłaszcza, że przejażdżka w jedną stronę trwa dwadzieścia minut.
Nie zdążyliśmy się jakoś porządniej ubrać przed wycieczką, zdążyliśmy tylko zabrać polary, ale nawet udaje się nam nie zmarznąć boso w samych sandałach. Nie żałujemy ani chwili, że zdecydowaliśmy się na zwiedzanie kopalni. Przewodnik opowiadał ciekawie nie tylko historię samego obiektu, ale i związane z nim anegdotki.
W Kongsberg odbijamy na północ. Gdy mijamy Veggli, w oczy rzucają nam się rowerowe drezyny. Okazuje się, że jednak jest za późno, a nam się nie chce czekać do następnego dnia.
Do kościoła słupowego w Nore docieramy tuż przed osiemnastą, gdy pracujący tam chłopak zaczyna zamykać. Poza nami jest jeszcze jedna spóźnialska rodzina. Pracownik macha ręką i pozwala nam na dosłownie minutę wejść do środka. Nie chce z tego powodu opłaty za bilety.
Po drodze nam obrodziło kościołami. Niby wszystkie budowane wedle tej samej zasady, ale jednak każdy inny. Z pewnością wpływ na to miał fakt, że część z nich w miarę czasu była przebudowana. Kolejny stavekirke oglądamy w Uvdal. Oczywiście jest na tyle późno, że już jest zamknięty, ale przynajmniej patrzymy sobie na niego z zewnątrz. Za to przy główniej drodze niespodzianka - olbrzymi kościół, zdobiony na wzór tych najstarszych słupowych smokami. Jednak ten jest mocno przeszklony i pochodzi z dziewiętnastego wieku. Taka podróba.
Dzień 8.
Na dobry początek dnia spacer po lesie nad rzekę, a potem w dalszą drogę.
Docieramy do Geilo i po zatankowaniu kierujemy się na Aursland. Około południa zatrzymujemy się na parkingu przy początku szlaku do Hivjufossen. Tylko półtora kilometra, ale za to cały czas w górę. Na szczęście szlak jest piękny, lekko zalesiony i pełno wokół jagód.
Docieramy na szczyt i naszym oczom ukazuje się leniwie tocząca wody rzeka, która nagle zaczyna z hukiem spadać w dół kamienistego zbocza. Rzadko podziwiamy wodospady od tej strony.
Po około dwóch godzinach wracamy na parking, ładujemy się do samochodu i ruszamy na dalszy podbój Norwegii.
Jesteśmy głodni, a tu nie bardzo jest się gdzie zatrzymać, bo z tunelu od razu wjeżdżamy w kolejny tunel. W końcu docieramy do Aurland. Wreszcie możemy coś zjeść i jeszcze zrobić drobne zakupy.
Dość późno, bo około piątej popołudniu wjeżdżamy na "zimową drogę". Już kiedyś ją przebyliśmy, jako ciekawszą alternatywę dwudziestoczterokilometrowego tunelu. Było wtedy bosko pusto, zimno, mgliście i śnieżnie. Ciekawe jak będzie tym razem, zwłaszcza że droga została oficjalną trasą turystyczną.
Na początku nie wygląda to dobrze. Ponad miastem i fiordem jest punkt widokowy z drewniano-szklaną platformą. Parking i platforma są zapełnione po brzegi. W duchu jęknęłam, bo oczyma wyobraźni widziałam już ten tłum na całej trasie. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilkę i ruszyliśmy w drogę. Na szczęście wszystkich turystów zostawiliśmy za sobą na początku trasy.
Po obu stronach szosy śnieg, kra na jeziorkach i widoki po horyzont. I mimo braku słońca cieszymy się widokami i samotnością.
W drodze na dół natykamy się na gigantyczny wodospad. Nie możemy się nie zatrzymać i pójść na mały spacer. Woda w rzece ma niesamowity kolor. Biel piany to jedno, ale pod nią jest po prostu kryształ. Aż ciężko oderwać od niej wzrok.
Nad samiutkim fiordem jest niewielki parking, na którym już stoi kilka kampów. I my znajdujemy sobie miejsce przy jednej z ławeczek. Kolację jemy na zewnątrz, bo mimo późnej już pory jest niezwykle ciepło. Nawet silny wiat, próbujący porwać nam ze stołu talerze z kanapkami, grzeje nas podmuchami.
Dzień 9.
W nocy padało i kamienie są śliskie. Przekonałam się o tym bardzo boleśnie, gdy zachciało mi się zejść nad wodę. Zjechałam kawałek i obiłam sobie boleśnie kostkę i jej okolice, zdzierając też skórę.
W pobliskim miasteczku zatrzymujemy się na małą kawę i kilka ujęć subarka z wodnym samolotem, zacumowanym przy brzegu.
Borgund mijamy tunelami. Już tu byliśmy i nie chcemy sobie psuć wspomnień, gdyby miało się okazać, że coś teraz jest inaczej. Za to oglądamy wszystkie inne napotkane kościoły słupowe.
Pierwszym dziś jest kościół w Oye. Malutki i bardzo stary. Nie udaje nam się wejść do środka, bo nie mamy koron, a euro pani oprowadzająca nie chce przyjąć. Za to opowiada nam historię budynku. Ta okazuje się dość niezwykła. Przez ponad dwieście lat kościół leżał "pochowany" pod nową świątynią i przez przypadek został odkryty przy okazji jakichś napraw przy fundamentach.
Kolejny kościół odwiedzamy w Lomen. Ten jednak, mocno przebudowany w XVI-XVII wieku, w niczym nie przypomina klasycznego kościoła stav. Za to wchodzimy za darmo. Wstęp kosztuje 50 koron, płatne tylko gotówką. I znów nie da rady zapłacić w euro. Jednak młoda kobieta, sprawująca pieczę nad zabytkiem i oprowadzająca zwiedzających, machnęła ręką na brak gotówki i stwierdziła, że skoro i tak sezon się kończy, a dziś kościół jest otwarty ostatni dzień, to nas wpuści tak po prostu.
Jacek jej się za to odwdzięczył kolejnym koncertem gitarowym. Jest szczerze zadowolona, bo, jak sama twierdzi, wreszcie coś się dzieje. Bo jest miło. Bo Jacek gra i śpiewa pięknie.
Tym razem audytorium jest skromne, bo poza nami zajrzały na chwilę jeszcze tylko dwie pary.
Ruszamy w dalszą drogę przez górzyste tereny. Po drodze robimy jeden mały przystanek na zakupy w Lidar. Chcemy zrobić drugi na parkingu, by się posilić w ładnym otoczeniu, na powietrzu, ale wiejący wiatr jest zbyt zimny i zbyt silny. Ostatecznie jemy w samochodzie.
W końcu docieramy do Hjerkinn. Tu zaczyna się kraina Dovrefjell i wołów piżmowych. Wjeżdżamy pod szczyt wzniesienia, na którym znajduje się punkt widokowy Snohetta.
Późno już, więc na dalsze wycieczki się nie wybieramy, ale, pozostawiwszy auto na szutrowym parkingu, idziemy do punktu widokowego. Okazuje się, że to ciekawa budowla. Jedna ściana, zbudowana z drewna, tworzy z obu stron schody-ławki. Ściana przeciwległa cała jest przeszklona, dzięki czemu siedząc w przytulnym wnętrzu można podziwiać szczyty Snohetty.
Przy parkingu jest cały szereg tablic informacyjnych, a na co drugiej napisane jest, żeby nie zbliżać się do wołów na odległość mniejszą niż 200 metrów. Zwierzaki, choć z natury łagodne, zaniepokojone nie uciekają, ale atakują. Raczej nie chciałabym zobaczyć pędzącej na mnie z prędkością 60 km/h, dwustukilogramowego, rozzłoszczonego żywego czołgu.
Dzień 10.
Dziś pobudka wyjątkowo wcześnie, dzięki czemu już przed ósmą wyruszamy na szlak. Jakimś cudem udaje mi się włożyć traperki, chociaż but nieco uwiera stłuczoną kostkę. Nie planujemy dalekiej wyprawy, więc powinnam dać radę. Wędrujemy 1,5 km do punktu widokowego, ale wracając zbaczamy na inną ścieżkę. Po trzech godzinach wracamy na parking. Trochę już głodni i bez zapasów i ja z pulsującą bólem kostką. Obtarta i obita, została jednak dobita wysoką cholewką. Z ulgą zdejmuję buty i zastanawiam się czy będę jeszcze w stanie je w najbliższym czasie założyć.
Póki co, jedziemy na jakieś zakupy do Oppdal. Po drodze mijamy tylko kampingi i farmy. I jeden sklep z pamiątkami - Sklep Górski - jak głosi dumna nazwa. Tak naprawdę to pełen drobiazgów i gadżetów oraz reniferowych skór sklep prowadzony przez rodzinę Sami. Ze sprzedawczynią rozmawiamy kilka minut na temat najbardziej nas interesujący, czyli piżmowołów. Zimą podobno schodzą na sam dół, nad brzegi rzeki, nad którą leży sklep.
Wracamy pod hotel w Kongsvoll. Tuż przy przystanku autobusowym jest niewielki parking, na którym, obok rzędu innych samochodów, stawiamy subarka. Chwila namysłu i decyduję - idziemy na górę w ciemno. Albo nam się uda spotkać woły, albo nie. Co zrobić w tym drugim przypadku, to będziemy się zastanawiać i martwić później. Pozostaje jeszcze tylko jedna kwestia - moje buty. Jacek zakłada trapery, ale ja nie jestem w stanie tego zrobić. Nie mogę zasznurować lewego buta, ani zrobić choćby jednego kroku. Jestem jednak mocno zdeterminowana i chcę pójść. Dlatego zakładam tenisówki. Będę wyglądać co najmniej śmiesznie w takich butach na górskim szlaku, pewnie diabli mi je wezmą przy przekraczaniu strumieni i grzęźnięciu w błocie, ale trudno.
Startujemy tuż po czternastej. Początek jest dla mnie najtrudniejszy - szlak ostro wspina się stromym zboczem. Po chwili marszu rzadkim laskiem do wiszącego przy plecaku polaru dowieszam koszulkę i dalej idę w samym topie na cienkich ramiączkach. Po około pół godzinie marszu napotykamy wracającą z góry rodzinę. Tradycyjnie pozdrawiamy się i pytam ich o woły. Kobieta z entuzjazmem pokazuje kilka zdjęć. Pośrodku kadru widać ciemną kropkę. Po powiększeniu kropka przybiera nieco rozmyty kształt zwierzaka. Bliżej nie udało im się podejść, ale są zadowoleni, że w ogóle je zobaczyli. Z uśmiechem kiwam głową, ale w myślach modlę się, byśmy mieli więcej szczęścia od nich. Zobaczenie wołów z takiej odległości absolutnie mnie nie satysfakcjonuje.
W końcu wdrapujemy się na grzbiet i przed nami otwiera się szeroki horyzont i w miarę płaski szlak. Ja wyraźnie przyspieszam, jakby mnie coś gnało. Jacek idzie nieco z tyłu, cały czas tym samym, miarowym krokiem. Ja co chwila się zatrzymuję i lustruję zbocza, łąki, horyzont, bezpośrednio i za pośrednictwem teleobiektywu, jak lunetą. Po drodze mijamy kolejnych turystów i wymieniamy się uprzejmościami. Jedna z kobiet napełnia moje serce nadzieją, podając nieco dokładniejsze informacje i szacowaną odległość. To mnie jeszcze bardziej uskrzydla, więc już całkiem zostawiam Jacka w tyle i pędzę przed siebie, jeszcze usilniej wypatrując ciemnych futer.
Mijam chatę i z wysokości ścieżki na szczycie klifu wypatruję rodzinkę w dole nad rzeką. Nie zważając na ostre trawy i krzewy, schodzę ze ścieżki. Nie boję się podejść bliżej, bo złudne poczucie bezpieczeństwa daje mi odgradzająca nas rzeka. Jej bystry nurt daje nadzieję, że nic mi nie zagrozi. Strzelam migawką i co jakiś czas oglądam się na klif, zobaczyć, czy nie idzie Jacek, który w końcu dołącza do mnie.
Byk i krowa spokojnie nas obserwują, młody ma nas wyraźnie w nosie i nie zwraca na nas większej uwagi. Powoli przesuwamy się w dół rzeki. Przez szkła tele wyraźnie widzę mokre nosy, jasne rogi, błyski w oczach. Spełniło się moje życzenie.
W pewnej chwili wpadam w panikę i cofam się kilka kroków, gotowa do dalszej ucieczki. Bo rodzinka postanowiła przejść na nasz brzeg rzeki. Widząc jednak, że nadal ich za bardzo nie obchodzimy i spokojnie się od nas oddalają, kontynuujemy robienie zdjęć i podążamy ich śladem.
Woły wchodzą na ścieżkę i jeden za drugim wędrują w stronę chaty. Idziemy za nimi jak za przewodnikami, śmiejąc się, że pokazują nam, że chodzi się po szlaku, a nie poza nim. Tak docieramy do chaty. I tu robimy sobie dłuższy przystanek. Rodzice ułożyli się pod płotem, a młody pobiegł gdzieś na tyły obejścia. Ja siedzę przy ścieżce, w bezpiecznej odległości i robię notatki, a Jacek z aparatem podchodzi coraz bliżej zwierząt. Tak blisko, że JA mam duszę na ramieniu. Gdy pozostaje mu jakieś 20 metrów, byk fuka. Jacek bierze to za ostrzeżenie - "nie podchodź już bliżej!".
W końcu zostawiamy woły pod płotem chaty i wracamy na parking. Po drodze podejmujemy szaloną decyzję - nocować będziemy w punkcie widokowym Snohetta. Zamiast więc odpocząć po parogodzinnym marszu, pakujemy śpiwory i jedzenie i ruszamy z buta (czy raczej sandała) jeszcze te półtora kilometra pod górę.
W środku niespodzianka - grupka Norwegów siedzi i pichci sobie kolację. Szybki rzut oka - nie mają dużych plecaków, nie widać śpiworów, więc po jedzeniu chyba sobie pójdą. Póki co Jacek wyciąga z futerału gitarę i zaczyna grać. Rozmowy się nieco wyciszają. Wchodzi jeszcze jedna dziewczyna i siada wysoko. I siedzi. I siedzi. Wszyscy poszli, zrobiło się już ciemno i w nagrzanym wcześniej zachodzącym słońcem pomieszczeniu zaczyna się robić chłodno. A ona wciąż siedzi. W końcu okazuje się, że przyszła tu za nami, gdy zobaczyła Jacka z gitarą. Sama trochę muzykuje, więc chciała posłuchać. Długo z nią rozmawiamy. Gra i śpiewa na zmianę z Jackiem. W końcu i ona schodzi na parking do swojego samochodu. Możemy iść spać.
Dzień 11.
Spało się strasznie. Przesz szczeliny w ścianie wiało, a do tego na drewnianym stopniu było strasznie twardo. Wszystko mnie boli.
Czas zacząć myśleć o powrocie do domu. Nie mamy już czasu, by jechać dalej na północ, zawracamy więc i jedziemy do Donbas. Naszym celem w tym miasteczku jest informacja turystyczna z wifi. Nie mamy zamiaru znów przepłacać za prom, więc trzeba go zarezerwować wcześniej.
W informacji napotykamy na ciekawą sytuację. Szóstka młodych ludzi z Niemiec chce się dostać do Dovrefjell i wyruszyć na szlak, żeby zobaczyć woły piżmowe. I problem leży w tym, że nie mają własnego środka transportu, za dużo ich na autostop, a sezon zakończył się dwa dni temu i cała działalność pod tytułem "jakieś-tam-safari" też już się skończyła. Przypomniałam sobie o przystanku koło hotelu i podpowiedziałam im, żeby popytali o autobusy.
W Lom robimy mały przystanek, w sumie tylko po to, by ponownie zerknąć na mapę i zdecydować, którędy jechać - nad fiordy, czy wzdłuż granicy Parku Jotunheimen. Fiordami już kiedyś jechaliśmy, szczególnego wrażenia na nas nie zrobiły, więc decydujemy się na krainę lodowych olbrzymów.
Mimo że mijamy park skrajem, nie wchodząc na jego teren, to i tak mamy przed oczami przepiękne widoki. Zatrzymujemy się na każdym możliwym parkingu, podziwiamy, robimy zdjęcia. Jest biało. Jest zimno i mroźno. W kilku miejscach śnieżne połacie poprzecinane są śladami nart, a pod niewielkim hotelikiem stoją samochody szwedzkiej reprezentacji narciarstwa biegowego. Żartujemy sobie, że pewnie i Justyna gdzieś tu trenuje.
Nad Lustrafjorden ponownie robi się upalnie. I jest jak to nad fiordem - wijąca się wzdłuż brzegu asfaltowa wstążka, po obu stronach zabudowania, sady (hmm, pyszne, soczyste, gigantyczne czereśnie), ewentualnie strome zbocza. Fiordem płynie - oczywiście - gigantyczny wycieczkowiec. Bardzo fiordowo.
Docieramy do Hella, gdzie droga kończy się w maleńkim porcie. Chwilę czekamy na prom do Vangsnes.
Po drugiej stronie fiordu, w Vik jeszcze przed zmrokiem zdążamy obejrzeć (przynajmniej z zewnątrz) kolejny stavkirke. Kościół jest śliczny. Jest prawie tak stary i zdobiony smokami jak ten w Borgund. Ciemny, mały, idealnie zachowany.
Zaczynamy szukać miejsca na nocleg, ale znów przed nami góry. Parkingi są, piękne widoki, ośnieżone góry, pokryte lodem jeziorka. Jednak za zimno na nasze śpiwory. Musimy zjechać na dół.
Dzień 12.
Jedziemy "trzynastką" I w pewnym momencie okazuje się, że droga jest płatna. Coś mi się gdzieś poplątało i przejechaliśmy pod kamerkami. Nie mamy urządzenia do odczytu i płatności, więc wpadliśmy w lekką panikę. Specjalnie zjeżdżamy z drogi do pierwszej miejscowości, żeby kogoś zapytać co w takiej sytuacji, bo nie uśmiecha nam się płacić kary.
Miła pani taksówkarka wyjaśniła, że żadna kara nas nie czeka, ale co najwyżej - o ile komuś się będzie chciało nas w Polsce szukać - sama opłata za przejazd. Nikt tu nie wymaga od turystów zakupu urządzenia na kilka dni.
Kamień spada z serca i uspokojeni ruszamy dalej. Eidfjord pokonujemy mostem i dalej wleczemy się bez możliwości postoju - brak parkingów - aż do Kinsavik. Korzystamy z pięknej słonecznej pogody i zjeżdżamy do wypełnionego zielenią portu. Od razu zajmujemy jeden z wolnych stolików i rozkładamy się z drugim śniadaniem. Dokoła biegają dzieciaki, grając w różne gry. Wygląda na to, że to jakiś letni obóz sportowy. Gdy po posiłku zabieram się za notatki, Jacek wyciąga gitarę. Wokół ławki gromadzi się tłumek młodzieży. Zostawiam ich samych i przenoszę się w cień drzewa. Jacek siedzi z dzieciakami, gra, wspólnie śpiewają (nauczył ich prostego refrenu po polsku) i rozmawiają.
Z tej rozmowy wynika ciekawa rzecz - to nie obóz, ni kolonie, ale drugi dzień szkoły i zajęcia integracyjne w nowej klasie. Wakacje skończyły się 16. sierpnia, co też oznacza koniec sezonu turystycznego. Po raz trzeci jesteśmy w Norwegii, ponownie prawie cały sierpień i dopiero teraz dowiadujemy się czegoś takiego. Trochę to dla nas dziwne, bo w kraju jest wciąż masa zagranicznych turystów, dla których wakacje kończą się z końcem miesiąca.
Przed czternastą robimy przystanek na obiad w Odda. W markecie kupujemy pieczonego kurczaka, którego spożywamy przy stoliku piknikowym nad samiutkim brzegiem wody. Dokoła plączą się kaczki i wróble, polujące na okruchy i resztki jedzenia. Po obiedzie jeszcze tylko lody na deser i ruszamy dalej.
Niedaleko za miastem zatrzymujemy się pod podwójnym wodospadem Latefoss. Huk wody, biała piana i wodna mgiełka, sięgająca daleko poza drugą stronę drogi. Jako jedna z nielicznych idę pieszo ulicą, by spojrzeć na kaskadę z innej strony. I mimo że podążam naprawdę żwawym krokiem, to już po kilku sekundach jestem cała mokra, jakbym wyszła spod prysznica. Żałuję, że wzięłam nikona i teraz boję się, czy przetrwa. Jeśli została na mnie choć jedna sucha nitka, to przemokła w czasie powrotu do samochodu. Na szczęście lekki wiaterek i słońce dość szybko mnie suszą, zwłaszcza, że mam na sobie lekkie letnie ciuszki.
Ostatnie chwile w Norwegii wykorzystujemy na maksa i w pobliskim Roldal zatrzymujemy się i idziemy na spacer do kościoła stave. Już z daleka widać, że jest mocno przebudowany. Do środka nie wchodzimy - spóźniliśmy się niecałą godzinę i już jest zamknięte. No cóż, w końcu jest już po sezonie.
Dzień 13.
Przed południem ponownie wylądowaliśmy w Heddal i ja siedzę z boku w ławce robiąc notatki, a Jacek daje kolejny koncert w kościele. Tym razem weszliśmy tak po prostu, jak do siebie.
Ludzie siedzą grzecznie w ławkach, w ciszy słuchając i rozglądając się po zdobionym wnętrzu.
Gdy do środka wchodzi szkolna wycieczka, Jacek robi przerwę, żeby przewodniczka mogła poopowiadać. Wychodzimy na tę chwilę i widzimy kolejną wycieczkę czekającą na wejście. Bez sensu jest tak siedzieć bezczynnie, więc idziemy do pobliskiego skansenu. Podobno mają tam hardangerfiddle, które Jacek będzie mógł sobie dokładniej obejrzeć.
Nikt nas w skansenie nie pyta o bilety i już sami nie wiemy, czy występ jest płatny, czy nie.
Dom bogatego farmera jest niesamowity. Wymalowany w kolorowe kwietne wzory od podłogi po sufit. Na piętrze, w sztucznych dłoniach manekina, tkwią skrzypce. Kobieta w ludowym stroju wyjmuje instrument i podaje Jackowi, żeby go sobie dobre obejrzał. Zagubił się gdzieś smyczek, brakuje strun, ale skrzypce są piękne. Na pytanie Jacka, pani odpowiada, że nie można ich kupić w sklepie muzycznym. Każdy instrument był i jest robiony na zamówienie i każdy inaczej zdobiony. Dlatego nie trafi się też dwóch identycznych.
Niestety, sezon koncertów i festiwali skończył się na przełomie lipca i sierpnia, więc raczej nie posłuchamy gry na żywo, ale miłe panie puszczają nam w innej z chat muzykę z CD.
Wracamy jeszcze na chwilę do kościoła, żeby pożegnać się z naszymi przemiłymi gospodarzami i ruszamy na południe. Jednak nie głównymi drogami, ale wleczemy się bocznymi. Po drodze do Bo zatrzymujemy się w lesie na piknik. A na deser zbieramy nad brzegiem strumienia jagody. Taka prawie codzienna dawka naturalnych witamin.
Im dalej na południe, tym bardziej wszystko dokoła cywilizowane. Więcej ludzi, więcej samochodów, więcej zabudowań, więcej wszystkiego. I tylko coraz mniej fajnych miejsc, żeby się zatrzymać. Jednym z ciekawszych jest Ulefoss ze śluzami na Kanale Telemarku. W sezonie, a może i o wcześniejszej porze dnia, to chyba bywa tu sporo ludzi, bo w pobliżu zespołu śluz jest olbrzymi parking, teraz jednak pusty. Nawet informacja turystyczna i sklepiki oraz kawiarnie przy śluzach są już zamknięte. Nam to jednak nie przeszkadza przespacerować się wzdłuż kanału.
Jeszcze chwila jazdy i znajdujemy śliczną małą plażę nad jeziorem Norsjo.
Dzień 14.
Po śniadaniu powoli wleczemy się w kierunku Lagesund. Nic nam już nie chce wpaść w oko, a port coraz bliżej. Tuż przed miasteczkiem dostrzegam przy drodze dwa kompletnie zarośnięte kwitnącymi liliami stawy. Zapas czasu mamy spory, więc bez wahania zatrzymujemy się na mały spacer.
Dochodzi południe, gdy wjeżdżamy do Lagesund, ale nie kierujemy się jeszcze na terminal. Jest za wcześnie. Zamiast tego wjeżdżamy do portu jachtowego i idziemy na spacer. Jacek marudzi, że brak fajnych jachtów i nie ma na czym zawiesić oka. Prawie dochodzimy do latarni morskiej - prawie, bo oddziela nas od niej wąski skrawek wody. Nie mamy jednak ciśnienia, żeby iść dokoła i podejść pod samą budowlę, zwłaszcza że jest nowoczesna.
Dla przyzwoitości zaglądamy jeszcze do miasteczka, ale i tam nie znajdujemy nic specjalnie nas interesującego. Jedziemy więc w końcu na terminal.
Człowiek pokazujący nam nasz pas aż popłakał się ze śmiechu na widok subaru. Krztusząc się, powtarzał w kółko: "What a little funny car!". Sami zaraziliśmy się tym śmiechem i już od dłuższej chwili chichoczemy.
Chwila oczekiwania, umilana przez Jacka grą na gitarze i w końcu ładujemy się na pokład. Tradycyjnie zostajemy na otwartym pokładzie i obserwujemy nasze wyjście z portu.
Tylko kilka godzin rejsu i około półtora tysiąca kilometrów dzieli nas od domu.
|